Nie jesteś w 100% właścicielem obrazu, rękopisu, utworu muzycznego, 
który nabyłeś czy odziedziczyłeś. Jeśli zdecydujesz się go sprzedać 
musisz podzielić się z swoim dochodem ... z autorem. Tak stanowi 
dyrektywa  z  27 września 2001 ( 2001/84/WE).
Co to oznacza? 
Prawo zwane “droit de suite”* daje twórcy i jego spadkobiercom przy 
każdej odsprzedaży udział w dochodach osoby sprzedającej oryginalny 
egzemplarz utworu. 
Odsprzedażą - jest każda sprzedaż następująca po pierwszym 
rozporządzeniu egzemplarzem przez twórcę. Droit de suite gwarantuje 
autorowi oraz jego spadkobiercom otrzymywanie pewnego, określonego w 
sposób procentowy wynagrodzenia za każdą kolejną sprzedaż dzieła, w 
przypadku gdy jest ona organizowana przez galerie sztuki, domy aukcyjne,
 itp.
Zgodnie z postanowieniami ustawy - twórcy i jego spadkobiercom, w 
przypadku dokonanych "zawodowo" odsprzedaży oryginalnych egzemplarzy 
utworu plastycznego lub fotograficznego, którego cena sprzedaży jest 
wyższa niż równowartość 100 euro, przysługuje prawo do wynagrodzenia 
stanowiącego sumę poniższych stawek:
1) 5 % części ceny sprzedaży, jeżeli ta część jest zawarta w przedziale do równowartości 50.000 euro, oraz
2) 3 % części ceny sprzedaży, jeżeli ta część jest zawarta w przedziale 
od równowartości 50.000,01 euro do równowartości 200.000 euro, oraz
3) 1 % części ceny sprzedaży, jeżeli ta część jest zawarta w przedziale 
od równowartości 200.000,01 euro do równowartości 350.000 euro, oraz
4) 0,5 % części ceny sprzedaży, jeżeli ta część jest zawarta w 
przedziale od równowartości 350.000,01 euro do równowartości 500.000 
euro, oraz
5) 0,25 % części ceny sprzedaży, jeżeli ta część jest zawarta w 
przedziale przekraczającym równowartość 500.000 euro - jednak nie 
wyższego niż równowartość 12.500 euro.
W przypadku rękopisów dzieł literackich i muzycznych - twórcy i jego 
spadkobiercom przysługuje prawo do wynagrodzenia w wysokości 5 % ceny 
dokonanych “zawodowych” odsprzedaży.
Odsprzedażą "zawodową” jest wszelka czynność o charakterze 
odsprzedaży dokonywana w ramach prowadzonej działalności przez 
sprzedawców, kupujących, pośredników oraz inne podmioty zawodowo 
zajmujące się handlem dziełami sztuki lub rękopisami utworów literackich
 i muzycznych.
Do zapłaty wynagrodzenia posiadaczowi praw autorskich do odsprzedaży - zobowiązany jest "zawodowy" sprzedawca. 
Twórca utworu oraz jego spadkobiercy mogą domagać się od wyżej 
wymienionego udzielenia informacji oraz udostępnienia dokumentów 
niezbędnych do określenia należnego wynagrodzenia z tytułu odsprzedaży 
przez okres 3 lat od dnia jej dokonania.
W Polsce prawo twórcy i jego spadkobierców do wynagrodzenia z tytułu 
kolejnych odsprzedaży oryginałów utworów plastycznych lub muzycznych 
obowiązuje od 1994r. 
Dyrektywa “droit de suite” została wdrożona w 
ramach nowelizacji ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych w 2006
 r. http://eurlex.europa.eu/LexUriServ/LexUriServ.do?uri=DD:17:01:32001L0084:PL:PDF
W tym roku po raz pierwszy odbywają się konsultacje dotyczące skutków jej wdrożenia. Wyniki poznamy pod koniec roku.
Jeśli jesteś twórcą, który za młodu sprzedał  “za obiad” swój obraz 
czy wiersz, nieoczekiwanie może ci teraz wpaść 12 500 euro...
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
 
*Droit de suite, the artist’s resale right - czyli prawo ciągłości, potocznie zwane jest prawem odsprzedaży.
27 września 2012
25 września 2012
Największa odkrywka w Europie pod lupą Parlamentu Europejskiego
Zmiany klimatyczne, limity emisji CO2 z jednej strony i 
bezpieczeństwo energetyczne kontynentu z drugiej, praktycznie nie 
schodzą z unijnej agendy. Nie tak dawne polskie samotne veto dla pakietu
 klimatycznego nie znalazło zrozumienia wśród pozostałych krajów 
Wspólnoty, mimo że nie jesteśmy jedynymi z energetyką opartą na węglu. 
Polski problem leży głównie w podejściu do przyszłych rozwiązań, a 
najwięcej wygrywają ci, którzy idą z prądem, a nie pod prąd.  
W tym kontekście wiele zdziwienia w Parlamencie Europejskim budzą plany polskiego rządu związane z budową największej w Europie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego w regionie Legnicy, tym bardziej, że na terenie planowanej odkrywki znajdują się również obszary chronione w ramach programu Natura 2000. W sprawie nie chodzi tylko o ewentualne złamanie prawa europejskiego przez władze Rzeczpospolitej Polskiej – w tym wypadku Dyrektywy Środowiskowej, ale o kwestię bardziej fundamentalną – mianowicie o nieuszanowanie przez rząd wyników najbardziej podstawowego sposobu wyrażenia woli przez mieszkańców zainteresowanych gmin, jakim było przeprowadzone 27 września 2009 r. referendum. Wzięło w nim udział ponad 17 600 uprawnionych do głosowania mieszkańców 6 gmin jednocześnie, którzy w blisko 95% opowiedzieli się przeciwko budowie kopalni. Mimo tak wyraźnego sygnału od obywateli władze RP kontynuują projekt budowy odkrywki, wprowadzając ochronę złoża węgla brunatnego na podstawie znowelizowanego prawa górniczego, które weszło w życie 1 stycznia br.
Samorządowcy, którzy mimo wielu prób nie zostali wysłuchani przez krajowych decydentów, postanowili poskarżyć się w Brukseli. W 2010 r. złożyli petycję. Prawomocne referendum jest najbardziej demokratyczną formą konsultacji społecznych, nie można woli obywateli po prostu nie zauważać.
Obecnie samorządowcy obawiają się utraty prawa do decydowania o gminie w ogóle, zwłaszcza, że ministerstwo gospodarki wypowiedziało się w sposób jasny: strategiczne złoża mają charakter ponadlokalny, w związku z tym gminy nie będą miały nic do powiedzenia w kwestii budowy kopalń. Zdaniem jednej z autorek petycji Ireny Rogowskiej - wójta gminy Lubin, jest to „porażka ustawy o samorządzie lokalnym” znokautowanej w tym przypadku przez nowelizację prawa górniczego, które praktycznie ubezwłasnowolnia mieszkańców regionów, gdzie udokumentowano występowanie złóż surowców energetycznych.
Niejakim pocieszeniem dla mieszkańców ma być na razie brak funduszy na budowę kopalni giganta, ale przyszła odkrywka, nawet jeśli nie powstanie w najbliższej przyszłości nie kończy problemów mieszkańców. Tereny objęte ochroną złoża skazane są na zastój i tym samym powolną “śmierć”. W latach 70-tych i 80-tych z tych samych powodów zaprzestano inwestycji infrastrukturalnych pod Legnicą doprowadzając do swoistej zapaści regionu. Po co wydawać pieniądze na budowę dróg, sieci wodociągowych, kanalizacyjnych, energetycznych i gazowych, budować czy remontować szkoły, przedszkola, ośrodki zdrowia, czy domy mieszkalne - skoro w przyszłości powstanie w ich miejscu wielka dziura... ?
Poprzednie zaległości udało się nadrobić m.in. dzięki funduszom unijnym i przedsiębiorczości samych mieszkańców. Teraz grozi im zmarnowanie. Jeżeli ruszy odkrywka, powstała dzięki środkom europejskim i publicznym infrastruktura zostanie zniszczona lub przestanie komukolwiek służyć, bo mieszkańcy zostaną wysiedleni. Państwo członkowskie wydając pieniądze unijne musi gwarantować tzw. trwałość projektu. Nie buduje się dróg, czy szkół w założeniu, że będą potrzebne tylko na parę lat. W "Koncepcji Przestrzennego Zagospodarowania Kraju do 2030", która weszła w życie 27 kwietnia 2012 r. odkrywkę węgla uznaje się za inwestycję celu publicznego o znaczeniu krajowym. Taki zapis zobowiązuje regiony do uwzględniania inwestycji w planach wojewódzkich oraz narzuca gminom obowiązek wprowadzenia kopalni do planów miejscowych a stąd już prosta do droga do przeprowadzania wywłaszczeń. Choć ustawa jasno przewiduje uwzględnianie i ochronę terenów objętych programem Natura 2000 nie wydaje się mieć to większego wpływu na decyzję dotyczące terenów przeznaczonych pod odkrywkę (Ocena oddziaływania na obszary ESE Natura 2000: relacje KPZK 2030 – sieć Natura 2000: http://www.mrr.gov.pl/rozwoj_regionalny/Polityka_przestrzenna/KPZK/Aktualnosci/Documents/KPZK2030.pdf)
Kolejnym aspektem budowy kopalni odkrywkowej węgla brunatnego, niepokojącym nie tylko Dolnoślązaków, lecz również mieszkańców innych krajów Unii Europejskiej jest emisja zanieczyszczeń. Energetyka oparta na spalaniu węgla jest wyjątkowo „brudnym” i mało efektywnym sposobem pozyskiwania energii. Elektrownie węglowe emitują nie tylko wielkie ilości CO², lecz również ogromne ilości szkodliwych substancji chemicznych, m. in. siarki. Nie wszystkie z nich są wyłapywane przez instalowane na kominach filtry, a unoszące się do atmosfery zanieczyszczenia nie znają granic państwowych i stanowią zagrożenie dla mieszkańców innych krajów.
Petycję przeciw megaodkrywce pilotuję jako poseł w Parlamencie Europejskim od samego początku, czyli od 2010 r. Sądziłam, że europejska waga skargi naszych samorządowców, a także ogólnopolska akcja wielu zmagających się z podobnymi problemami – samorządów, organizacji pozarządowych i osób prywatnych – doprowadzi przede wszystkim do dialogu z polskim rządem i wypracowania wspólnego stanowiska uwzględniającego potrzeby energetyczne Polski, nie zapominając o społecznościach lokalnych. Niestety po stronie rządowej zapadła cisza, w Parlamencie Europejskim po trzech wysłuchaniach, (które odbyły się kolejno 25.01.2011, 16.06.2011 oraz ostatnie 12.07.2012) skarżących na posiedzeniach Komisji Petycji, sprawa złamania unijnego prawa przez Polskę nie została jeszcze wyjaśniona do końca. Teraz czas na kolejny ruch, 30 października br. przyjedzie parlamentarna misji śledcza na miejsce, by posłowie podejmujący decyzję mieli okazję naocznie przekonać się o wadze argumentów obu stron sporu i szkodach, jakie może spowodować ewentualna budowa odkrywkowego kolosa na Dolnym Śląsku. W czasie misji przewidziano również spotkania z Marszałkiem Województwa Dolnośląskiego Rafałem Jurkowlańcem oraz Wojewodą Dolnośląskim Aleksandrem Markiem Skorupą, aby nawiązać dialog z przedstawicielami władz, którzy mogą mieć wpływ na dalsze decyzję dotyczące zagrożonych rejonów.
Wielkie bogactwo, jakim bez wątpienia są złoża surowców energetycznych, wymaga mądrego zarządzania z myślą o przyszłości i z uwzględnieniem nowych technologii. Już obecnie coraz częściej słychać o tzw. zgazowywaniu węgla w złożu i pozyskiwaniu energii ze spalania – nie węgla – lecz gazu. Taka technologia nie wymagałaby budowy rujnującej środowisko kopalni odkrywkowej. Warto się zastanowić, czy nie lepiej poczekać, aby wykorzystując zdobycze nauki i techniki ocalić region i jego środowisko dla przyszłych pokoleń.
Reforma systemu emisji CO2 w Unii zaczęła się od decyzji politycznej szefów państw UE z 2008r., kiedy to Rada Europejska (szefowie naszych rządów) przyjęła zobowiązanie redukcji emisji CO2 o 20% do 2020 r. My, z energetyką opartą na węglu, kwalifikujemy się w przyszłości niestety, do płacenia ogromnych kar, w konsekwencji – za droższą o kary energię zapłacimy, niestety my wszyscy. Wzrosną ceny za każdy produkt, do wytworzenia, którego potrzebny był prąd czy transport - czyli praktycznie podwyżki obejmą cały rynek.
Jaka jest rada? Wykorzystać pomoc unijną do pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych. W Europie powstaje np. coraz więcej elektrowni wodnych, nie tylko zasilanych przez nurt wielkich rzek, ale także przez fale morskie czy nawet małe strumienie.
Zamiast z uporem trwać przy starych, kosztownych praktykach - lepiej iść drogą, którą wytyczyli juz inni, tym bardziej, że zaproszenie w postaci pieniędzy na "zieloną energię" zostało już przez UE do wszystkich krajów wspólnoty wystosowane.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego,
Lidia Geringer de Oedenberg
W tym kontekście wiele zdziwienia w Parlamencie Europejskim budzą plany polskiego rządu związane z budową największej w Europie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego w regionie Legnicy, tym bardziej, że na terenie planowanej odkrywki znajdują się również obszary chronione w ramach programu Natura 2000. W sprawie nie chodzi tylko o ewentualne złamanie prawa europejskiego przez władze Rzeczpospolitej Polskiej – w tym wypadku Dyrektywy Środowiskowej, ale o kwestię bardziej fundamentalną – mianowicie o nieuszanowanie przez rząd wyników najbardziej podstawowego sposobu wyrażenia woli przez mieszkańców zainteresowanych gmin, jakim było przeprowadzone 27 września 2009 r. referendum. Wzięło w nim udział ponad 17 600 uprawnionych do głosowania mieszkańców 6 gmin jednocześnie, którzy w blisko 95% opowiedzieli się przeciwko budowie kopalni. Mimo tak wyraźnego sygnału od obywateli władze RP kontynuują projekt budowy odkrywki, wprowadzając ochronę złoża węgla brunatnego na podstawie znowelizowanego prawa górniczego, które weszło w życie 1 stycznia br.
Samorządowcy, którzy mimo wielu prób nie zostali wysłuchani przez krajowych decydentów, postanowili poskarżyć się w Brukseli. W 2010 r. złożyli petycję. Prawomocne referendum jest najbardziej demokratyczną formą konsultacji społecznych, nie można woli obywateli po prostu nie zauważać.
Obecnie samorządowcy obawiają się utraty prawa do decydowania o gminie w ogóle, zwłaszcza, że ministerstwo gospodarki wypowiedziało się w sposób jasny: strategiczne złoża mają charakter ponadlokalny, w związku z tym gminy nie będą miały nic do powiedzenia w kwestii budowy kopalń. Zdaniem jednej z autorek petycji Ireny Rogowskiej - wójta gminy Lubin, jest to „porażka ustawy o samorządzie lokalnym” znokautowanej w tym przypadku przez nowelizację prawa górniczego, które praktycznie ubezwłasnowolnia mieszkańców regionów, gdzie udokumentowano występowanie złóż surowców energetycznych.
Niejakim pocieszeniem dla mieszkańców ma być na razie brak funduszy na budowę kopalni giganta, ale przyszła odkrywka, nawet jeśli nie powstanie w najbliższej przyszłości nie kończy problemów mieszkańców. Tereny objęte ochroną złoża skazane są na zastój i tym samym powolną “śmierć”. W latach 70-tych i 80-tych z tych samych powodów zaprzestano inwestycji infrastrukturalnych pod Legnicą doprowadzając do swoistej zapaści regionu. Po co wydawać pieniądze na budowę dróg, sieci wodociągowych, kanalizacyjnych, energetycznych i gazowych, budować czy remontować szkoły, przedszkola, ośrodki zdrowia, czy domy mieszkalne - skoro w przyszłości powstanie w ich miejscu wielka dziura... ?
Poprzednie zaległości udało się nadrobić m.in. dzięki funduszom unijnym i przedsiębiorczości samych mieszkańców. Teraz grozi im zmarnowanie. Jeżeli ruszy odkrywka, powstała dzięki środkom europejskim i publicznym infrastruktura zostanie zniszczona lub przestanie komukolwiek służyć, bo mieszkańcy zostaną wysiedleni. Państwo członkowskie wydając pieniądze unijne musi gwarantować tzw. trwałość projektu. Nie buduje się dróg, czy szkół w założeniu, że będą potrzebne tylko na parę lat. W "Koncepcji Przestrzennego Zagospodarowania Kraju do 2030", która weszła w życie 27 kwietnia 2012 r. odkrywkę węgla uznaje się za inwestycję celu publicznego o znaczeniu krajowym. Taki zapis zobowiązuje regiony do uwzględniania inwestycji w planach wojewódzkich oraz narzuca gminom obowiązek wprowadzenia kopalni do planów miejscowych a stąd już prosta do droga do przeprowadzania wywłaszczeń. Choć ustawa jasno przewiduje uwzględnianie i ochronę terenów objętych programem Natura 2000 nie wydaje się mieć to większego wpływu na decyzję dotyczące terenów przeznaczonych pod odkrywkę (Ocena oddziaływania na obszary ESE Natura 2000: relacje KPZK 2030 – sieć Natura 2000: http://www.mrr.gov.pl/rozwoj_regionalny/Polityka_przestrzenna/KPZK/Aktualnosci/Documents/KPZK2030.pdf)
Kolejnym aspektem budowy kopalni odkrywkowej węgla brunatnego, niepokojącym nie tylko Dolnoślązaków, lecz również mieszkańców innych krajów Unii Europejskiej jest emisja zanieczyszczeń. Energetyka oparta na spalaniu węgla jest wyjątkowo „brudnym” i mało efektywnym sposobem pozyskiwania energii. Elektrownie węglowe emitują nie tylko wielkie ilości CO², lecz również ogromne ilości szkodliwych substancji chemicznych, m. in. siarki. Nie wszystkie z nich są wyłapywane przez instalowane na kominach filtry, a unoszące się do atmosfery zanieczyszczenia nie znają granic państwowych i stanowią zagrożenie dla mieszkańców innych krajów.
Petycję przeciw megaodkrywce pilotuję jako poseł w Parlamencie Europejskim od samego początku, czyli od 2010 r. Sądziłam, że europejska waga skargi naszych samorządowców, a także ogólnopolska akcja wielu zmagających się z podobnymi problemami – samorządów, organizacji pozarządowych i osób prywatnych – doprowadzi przede wszystkim do dialogu z polskim rządem i wypracowania wspólnego stanowiska uwzględniającego potrzeby energetyczne Polski, nie zapominając o społecznościach lokalnych. Niestety po stronie rządowej zapadła cisza, w Parlamencie Europejskim po trzech wysłuchaniach, (które odbyły się kolejno 25.01.2011, 16.06.2011 oraz ostatnie 12.07.2012) skarżących na posiedzeniach Komisji Petycji, sprawa złamania unijnego prawa przez Polskę nie została jeszcze wyjaśniona do końca. Teraz czas na kolejny ruch, 30 października br. przyjedzie parlamentarna misji śledcza na miejsce, by posłowie podejmujący decyzję mieli okazję naocznie przekonać się o wadze argumentów obu stron sporu i szkodach, jakie może spowodować ewentualna budowa odkrywkowego kolosa na Dolnym Śląsku. W czasie misji przewidziano również spotkania z Marszałkiem Województwa Dolnośląskiego Rafałem Jurkowlańcem oraz Wojewodą Dolnośląskim Aleksandrem Markiem Skorupą, aby nawiązać dialog z przedstawicielami władz, którzy mogą mieć wpływ na dalsze decyzję dotyczące zagrożonych rejonów.
Wielkie bogactwo, jakim bez wątpienia są złoża surowców energetycznych, wymaga mądrego zarządzania z myślą o przyszłości i z uwzględnieniem nowych technologii. Już obecnie coraz częściej słychać o tzw. zgazowywaniu węgla w złożu i pozyskiwaniu energii ze spalania – nie węgla – lecz gazu. Taka technologia nie wymagałaby budowy rujnującej środowisko kopalni odkrywkowej. Warto się zastanowić, czy nie lepiej poczekać, aby wykorzystując zdobycze nauki i techniki ocalić region i jego środowisko dla przyszłych pokoleń.
Reforma systemu emisji CO2 w Unii zaczęła się od decyzji politycznej szefów państw UE z 2008r., kiedy to Rada Europejska (szefowie naszych rządów) przyjęła zobowiązanie redukcji emisji CO2 o 20% do 2020 r. My, z energetyką opartą na węglu, kwalifikujemy się w przyszłości niestety, do płacenia ogromnych kar, w konsekwencji – za droższą o kary energię zapłacimy, niestety my wszyscy. Wzrosną ceny za każdy produkt, do wytworzenia, którego potrzebny był prąd czy transport - czyli praktycznie podwyżki obejmą cały rynek.
Jaka jest rada? Wykorzystać pomoc unijną do pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych. W Europie powstaje np. coraz więcej elektrowni wodnych, nie tylko zasilanych przez nurt wielkich rzek, ale także przez fale morskie czy nawet małe strumienie.
Zamiast z uporem trwać przy starych, kosztownych praktykach - lepiej iść drogą, którą wytyczyli juz inni, tym bardziej, że zaproszenie w postaci pieniędzy na "zieloną energię" zostało już przez UE do wszystkich krajów wspólnoty wystosowane.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego,
Lidia Geringer de Oedenberg
20 września 2012
Marihuana a zdrowy rozsądek
Z całego świata napływają informacje o zmianach w podejściu do walki z 
narkotykami. Odchodzi się od polityki restrykcyjnej, coraz częściej mówi
 się o „redukcji
szkód”, „racjonalnej polityce antynarkotykowej”, czy „liberalnym 
podejściu”. Wielu naszych europejskich sąsiadów opowiada się za 
depenalizacją tzw. „miękkich” narkotyków. Podobnie myśli coraz więcej 
polityków, aktywistów i ekonomistów – w tym nawet nobliści. Wydaje się, 
że na utrzymaniu status quo zależy przede wszystkim... mafii 
narkotykowej.
Na mapie obrazującej zmiany światopoglądu w tej kwestii jest również – Wrocław. Na początku lipca br. w Sądzie Rejonowym Wrocław Krzyki rozpoczął się przewód sądowy w sprawie hodowli konopi w „Cannabis House” we Wrocławiu przez Tomasza Obarę – lobbystę i działacza na rzecz legalizacji tej używki w Polsce. Oficjalnie jego hodowla miała być eksperymentem społecznym (ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii dopuszcza możliwość uprawy konopi indyjskich w celach badawczych), w rzeczywistości była prowokacją – aktywiści sami chcieli, aby sprawa trafiła do sądu. Chcą ją wygrać, by pokazać bezsensowność obecnej polityki antynarkotykowej w naszym kraju, gdzie posiadanie nawet najmniejszej ilości marihuany jest karalne.
Czy takie prawo skutecznie w walczy z narkomanią?
Policja chwali się statystykami, pokazując, że w dostarczaniu lokatorów do przepełnionych więzień jest niezwykle efektywna. Jednak “przypadek Ramony” – suczki Kory pokazał groteskowość takich działań.
Karanie za posiadanie niewielkich ilości “miękkich” narkotyków w imię walki z uzależnieniami budzi wiele zastrzeżeń, a co z alkoholem i papierosami, na których rządy zarabiają krocie poprzez akcyzy i które de facto są bardziej niebezpieczne niż analizowany przypadek marihuany - polecam tu raport Światowej Organizacji Zdrowia.
Tysiące młodych ludzi stają się przestępcami z powodu czasem lekkomyślnych, spontanicznych eksperymentów z konopiami, będących wyrazem młodzieńczego buntu, naturalnym dla dorastania, dojrzewania i określania swojej osobowości. “Wpadka” naznacza ich na wiele lat etykietką kryminalisty i droga do “normalności” zostaje często na zawsze odcięta.
W 2009 roku w Polsce doszło do ok. 70 tys. przypadków łamania prawa zabraniającego posiadania narkotyków, z czego 67% dotyczyło marihuany. Problem nie znika. Prawo niesprawdzające się w rzeczywistości to złe prawo, a owoc zakazany nęci bardziej niż dozwolony - prohibicja alkoholowa w Stanach Zjednoczonych nie tylko nie sprawdziła się, ale znacznie rozwinęła siłę amerykańskiej mafii, na legalnym alkoholu zarabia teraz państwo, a nie przestępczość zorganizowana.
Jak wygląda sytuacja w Europie i na świecie? Kraje członkowskie UE w zróżnicowany sposób podchodzą do tego tematu. Państwa takie jak Finlandia czy Szwecja, podobnie jak Polska, całkowicie zabraniają posiadania jakiejkolwiek ilości narkotyków, nawet tych zaliczanych do grupy tzw. miękkich jak marihuana. Ale nasz południowy sąsiad – Republika Czeska – pozwala swoim obywatelom na posiadanie do 15 gramów suszu. Na Słowacji premier Robert Fico, zaraz po objęciu rządów, zapowiedział zmianę niezwykle restrykcyjnego prawa antynarkotykowego (gdzie za posiadanie jakiejkolwiek ilości można było trafić do więzienia aż na 5 lat), podkreślając jednocześnie, że dotychczasowe rozwiązanie w ogóle się nie sprawdziło. W Danii mimo tego, że marihuana formalnie pozostaje nielegalna (za posiadanie grozi grzywna), istnieje bardzo duża tolerancja społeczna. Policjanci zwykle łapiąc palącego skręta w miejscu publicznym, zalecają ... odejść w bardziej ustronne miejsce. W Niemczech konopie również są nielegalne, ale nie karze się za posiadanie małych ilości (w zależności od landu od 6 do 30 gram). W Portugalii można mieć przy sobie do 10 dawek (wg. portugalskiego prawa jedna dawka to 2,5g).
Analiza danych udostępnionych przez Europejskie Centrum Monitoringu Narkotyków i Uzależnień nie pokazuje jednoznacznie większego wpływu penalizacji na spadek spożycia marihuany. W liberalnej Holandii spożycie kokainy wśród grupy wiekowej 15-34 w jest nawet o 0,3 punkta procentowego niższe niż w Finlandii, gdzie posiadanie każdej ilości jest karane. Łatwiejszy dostęp powinien teoretycznie zmienić te proporcje...
Jak pokazują dane, depenalizacja marihuany wcale nie doprowadza też do częstszego spożycia ciężkich narkotyków (np. kokainy), obalając w ten sposób tzw. teorię przejścia.
Marihuana pojawia się ostatnio także jako “narzędzie” walki z kryzysem. W małej hiszpańskiej wiosce Rasquera chciano wydzierżawić ziemię należącą do gminy Barcelońskiemu Stowarzyszeniu Palaczy Konopi, w planie było utworzenie kilkudziesięciu miejsc pracy i zysk dla gminy pozwalający spłacić wszystkie jej długi. Władze centralne nie zgodziły się jednak na ten pomysł, podkreślając, że hodowla konopi na dużą skalę ma pozostać nielegalna (dozwolona natomiast jest uprawa na tzw. własny użytek).
 
A poza Europą? Abstrahując od krajów innych kultur (jak chociażby Indie, gdzie marihuana i haszysz traktowane są jak papierosy), sytuacja również ulega zmianie – coraz częściej odchodzi się od restrykcyjnej polityki w kierunku liberalnych rozwiązań. Podczas ostatniego szczytu krajów Ameryki Północnej i Południowej Prezydent Kolumbii – Juan Manuel Santos zaproponował by walczyć z mafią poprzez depenalizację używania narkotyków, przy dokładnym egzekwowaniu ścigania produkcji i dystrybucji na dużą skalę. Podkreślił, że: „nie potrzeba wybierać jednego z dwóch skrajnych rozwiązań jak wsadzanie wszystkich użytkowników narkotyków do więzień lub pełna legalizacja, jego zdaniem najlepszy będzie właśnie kompromis. Podobnego zdania jest też ponad 300 ekonomistów w Stanach Zjednoczonych (w tym trzech noblistów), którzy podpisali list otwarty do Prezydenta, Kongresu i Gubernatorów, by podjęli uczciwą i rzetelną debatę na temat legalizacji marihuany. Sygnatariusze listu powołują się na opublikowany niedawno raport profesora Jeffreya A. Mirona z Uniwersytetu Harvarda, który dowodzi, że legalizacja marihuany pozwoliłaby zaoszczędzić 7.7 miliarda $ wydawanych rocznie na egzekwowanie prawa związanego z prohibicją oraz mogłaby wygenerować zyski z podatków w wysokości 6.2 miliarda $ rocznie, gdyby opodatkować marihuanę tak samo jak alkohol czy wyroby tytoniowe. Profesor Jeffrey przyznaje jednak, że legalizacja marihuany zależy od wielu czynników, nie tylko od aspektów ekonomicznych. Zaznacza przy tym, że w rzeczowej dyskusji, ten aspekt również powinien być brany pod uwagę.
Plan „nacjonalizacji” przemysłu konopnego zaczął już wdrażać w życie Urugwaj. Projekt ustawy tamtejszego rządu przewiduje, że państwo zajmować się będzie hodowlą konopi, a użytkownicy marihuany będą mogli się rejestrować, by móc legalnie ją kupować i spożywać. Przede wszystkim ma to na celu odcięcie użytkowników od kontaktów z dilerami, którzy oprócz handlu „trawką” zajmują się sprzedażą twardych narkotyków, jak heroina czy kokaina. Władze w ten sposób chcą zmniejszyć zyski karteli narkotykowych, jednocześnie zwiększając swoje.
Różne kraje stosują różne rozwiązania. Które jest najlepsze? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że obecne polskie prawo jest nieskuteczne. Nieefektywna jest także ostatnia zmiana z 8. grudnia ub. roku, która miała częściowo rozwiązać problem, poprzez pozostawienie prokuratorowi decyzji czy dana sprawa o posiadanie narkotyków ma trafić do sądu czy nie. Umarzane miały być te, dotyczące niewielkich ilości... Sędziowie nie widzą jednak jak rozstrzygnąć, co to znaczy „niewielka ilość”, gdy nikt tego nie ustalił? Tysiące spraw trafia na wokandę, dalej tkwimy w martwym punkcie.
Lidia Geringer de Oedenberg
Na mapie obrazującej zmiany światopoglądu w tej kwestii jest również – Wrocław. Na początku lipca br. w Sądzie Rejonowym Wrocław Krzyki rozpoczął się przewód sądowy w sprawie hodowli konopi w „Cannabis House” we Wrocławiu przez Tomasza Obarę – lobbystę i działacza na rzecz legalizacji tej używki w Polsce. Oficjalnie jego hodowla miała być eksperymentem społecznym (ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii dopuszcza możliwość uprawy konopi indyjskich w celach badawczych), w rzeczywistości była prowokacją – aktywiści sami chcieli, aby sprawa trafiła do sądu. Chcą ją wygrać, by pokazać bezsensowność obecnej polityki antynarkotykowej w naszym kraju, gdzie posiadanie nawet najmniejszej ilości marihuany jest karalne.
Czy takie prawo skutecznie w walczy z narkomanią?
Policja chwali się statystykami, pokazując, że w dostarczaniu lokatorów do przepełnionych więzień jest niezwykle efektywna. Jednak “przypadek Ramony” – suczki Kory pokazał groteskowość takich działań.
Karanie za posiadanie niewielkich ilości “miękkich” narkotyków w imię walki z uzależnieniami budzi wiele zastrzeżeń, a co z alkoholem i papierosami, na których rządy zarabiają krocie poprzez akcyzy i które de facto są bardziej niebezpieczne niż analizowany przypadek marihuany - polecam tu raport Światowej Organizacji Zdrowia.
Tysiące młodych ludzi stają się przestępcami z powodu czasem lekkomyślnych, spontanicznych eksperymentów z konopiami, będących wyrazem młodzieńczego buntu, naturalnym dla dorastania, dojrzewania i określania swojej osobowości. “Wpadka” naznacza ich na wiele lat etykietką kryminalisty i droga do “normalności” zostaje często na zawsze odcięta.
W 2009 roku w Polsce doszło do ok. 70 tys. przypadków łamania prawa zabraniającego posiadania narkotyków, z czego 67% dotyczyło marihuany. Problem nie znika. Prawo niesprawdzające się w rzeczywistości to złe prawo, a owoc zakazany nęci bardziej niż dozwolony - prohibicja alkoholowa w Stanach Zjednoczonych nie tylko nie sprawdziła się, ale znacznie rozwinęła siłę amerykańskiej mafii, na legalnym alkoholu zarabia teraz państwo, a nie przestępczość zorganizowana.
Jak wygląda sytuacja w Europie i na świecie? Kraje członkowskie UE w zróżnicowany sposób podchodzą do tego tematu. Państwa takie jak Finlandia czy Szwecja, podobnie jak Polska, całkowicie zabraniają posiadania jakiejkolwiek ilości narkotyków, nawet tych zaliczanych do grupy tzw. miękkich jak marihuana. Ale nasz południowy sąsiad – Republika Czeska – pozwala swoim obywatelom na posiadanie do 15 gramów suszu. Na Słowacji premier Robert Fico, zaraz po objęciu rządów, zapowiedział zmianę niezwykle restrykcyjnego prawa antynarkotykowego (gdzie za posiadanie jakiejkolwiek ilości można było trafić do więzienia aż na 5 lat), podkreślając jednocześnie, że dotychczasowe rozwiązanie w ogóle się nie sprawdziło. W Danii mimo tego, że marihuana formalnie pozostaje nielegalna (za posiadanie grozi grzywna), istnieje bardzo duża tolerancja społeczna. Policjanci zwykle łapiąc palącego skręta w miejscu publicznym, zalecają ... odejść w bardziej ustronne miejsce. W Niemczech konopie również są nielegalne, ale nie karze się za posiadanie małych ilości (w zależności od landu od 6 do 30 gram). W Portugalii można mieć przy sobie do 10 dawek (wg. portugalskiego prawa jedna dawka to 2,5g).
Analiza danych udostępnionych przez Europejskie Centrum Monitoringu Narkotyków i Uzależnień nie pokazuje jednoznacznie większego wpływu penalizacji na spadek spożycia marihuany. W liberalnej Holandii spożycie kokainy wśród grupy wiekowej 15-34 w jest nawet o 0,3 punkta procentowego niższe niż w Finlandii, gdzie posiadanie każdej ilości jest karane. Łatwiejszy dostęp powinien teoretycznie zmienić te proporcje...
Jak pokazują dane, depenalizacja marihuany wcale nie doprowadza też do częstszego spożycia ciężkich narkotyków (np. kokainy), obalając w ten sposób tzw. teorię przejścia.
Marihuana pojawia się ostatnio także jako “narzędzie” walki z kryzysem. W małej hiszpańskiej wiosce Rasquera chciano wydzierżawić ziemię należącą do gminy Barcelońskiemu Stowarzyszeniu Palaczy Konopi, w planie było utworzenie kilkudziesięciu miejsc pracy i zysk dla gminy pozwalający spłacić wszystkie jej długi. Władze centralne nie zgodziły się jednak na ten pomysł, podkreślając, że hodowla konopi na dużą skalę ma pozostać nielegalna (dozwolona natomiast jest uprawa na tzw. własny użytek).
A poza Europą? Abstrahując od krajów innych kultur (jak chociażby Indie, gdzie marihuana i haszysz traktowane są jak papierosy), sytuacja również ulega zmianie – coraz częściej odchodzi się od restrykcyjnej polityki w kierunku liberalnych rozwiązań. Podczas ostatniego szczytu krajów Ameryki Północnej i Południowej Prezydent Kolumbii – Juan Manuel Santos zaproponował by walczyć z mafią poprzez depenalizację używania narkotyków, przy dokładnym egzekwowaniu ścigania produkcji i dystrybucji na dużą skalę. Podkreślił, że: „nie potrzeba wybierać jednego z dwóch skrajnych rozwiązań jak wsadzanie wszystkich użytkowników narkotyków do więzień lub pełna legalizacja, jego zdaniem najlepszy będzie właśnie kompromis. Podobnego zdania jest też ponad 300 ekonomistów w Stanach Zjednoczonych (w tym trzech noblistów), którzy podpisali list otwarty do Prezydenta, Kongresu i Gubernatorów, by podjęli uczciwą i rzetelną debatę na temat legalizacji marihuany. Sygnatariusze listu powołują się na opublikowany niedawno raport profesora Jeffreya A. Mirona z Uniwersytetu Harvarda, który dowodzi, że legalizacja marihuany pozwoliłaby zaoszczędzić 7.7 miliarda $ wydawanych rocznie na egzekwowanie prawa związanego z prohibicją oraz mogłaby wygenerować zyski z podatków w wysokości 6.2 miliarda $ rocznie, gdyby opodatkować marihuanę tak samo jak alkohol czy wyroby tytoniowe. Profesor Jeffrey przyznaje jednak, że legalizacja marihuany zależy od wielu czynników, nie tylko od aspektów ekonomicznych. Zaznacza przy tym, że w rzeczowej dyskusji, ten aspekt również powinien być brany pod uwagę.
Plan „nacjonalizacji” przemysłu konopnego zaczął już wdrażać w życie Urugwaj. Projekt ustawy tamtejszego rządu przewiduje, że państwo zajmować się będzie hodowlą konopi, a użytkownicy marihuany będą mogli się rejestrować, by móc legalnie ją kupować i spożywać. Przede wszystkim ma to na celu odcięcie użytkowników od kontaktów z dilerami, którzy oprócz handlu „trawką” zajmują się sprzedażą twardych narkotyków, jak heroina czy kokaina. Władze w ten sposób chcą zmniejszyć zyski karteli narkotykowych, jednocześnie zwiększając swoje.
Różne kraje stosują różne rozwiązania. Które jest najlepsze? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że obecne polskie prawo jest nieskuteczne. Nieefektywna jest także ostatnia zmiana z 8. grudnia ub. roku, która miała częściowo rozwiązać problem, poprzez pozostawienie prokuratorowi decyzji czy dana sprawa o posiadanie narkotyków ma trafić do sądu czy nie. Umarzane miały być te, dotyczące niewielkich ilości... Sędziowie nie widzą jednak jak rozstrzygnąć, co to znaczy „niewielka ilość”, gdy nikt tego nie ustalił? Tysiące spraw trafia na wokandę, dalej tkwimy w martwym punkcie.
Lidia Geringer de Oedenberg
19 września 2012
Polska Flamandzka
Któż z nas nie zaśmiewał się z propozycji negocjacyjnej Zagłoby:  
"Ofiaruj mu waść Niderlandy" - myśląc, że z tą daleką krainą nigdy nic 
wspólnego nie mieliśmy. Nic bardziej mylnego. Jak donosi anglojęzyczny, 
flamandzki tygodnik "Flanders Today"* - polska wieś mówi po flamandzku, 
przynajmniej ta jedna objęta badaniem flamandzkiego historyka i 
językoznawcy Rinaldo Neels'a. 
Gmina Wilamowice, leżąca na południu Polski wyróżnia się całkowicie unikalnym językiem – Vilamovian (wilamowickim), zaś jej mieszkańcy wierzą, że ich korzenie tkwią we Flandrii.
Pomimo podzielonych opinii językoznawców, lokalna społeczność jest przekonana, iż ich język pojawił się wraz z kolonistami flamandzkimi w okresie średniowiecza. Są zdeterminowani, by zachować kulturę swoich przodków.
Rinaldo Neels zapakowawszy swą pracą doktorską napisaną na Uniwersytecie w Leuven i zatytułowaną: "Nadchodząca śmierć języka Vilamovian, germańskiego języka w południowej Polsce" - został ciepło przyjęty w Wilamowicach. Powitali go mieszkańcy ubrani w tradycyjne stroje... flamandzkie.
Ludowa wieść niesie, iż grupa ok. 100 tkaczy i rolników z Niskich Krajów osiedliła się w południowej Polsce w końcu XIII wieku. Nazwę Wilamowice nadano na cześć lidera wspólnoty - Willema. "Dokumenty historyczne potwierdzają, że polski monarcha tego okresu dał niejakiemu Willemowi, pochodzącemu z Zachodu, zezwolenie na działalność w obszarze"- mówi Neels. "Ponieważ ziemie te zostały wcześniej zniszczone przez Mongołów, polska monarchia była szczęśliwa z napływu emigrantów, których przybycie pomagało ożywić kraj."
Wilamowice stały się dobrze prosperującym miastem handlowym mającym ożywione kontakty z najważniejszymi centrami handlowymi, takimi jak Brema i Wiedeń.
"Gramatyka ich języka zawiera wiele elementów z rodziny języków germańskich używanych w średniowiecznych Niemczech, Austrii, Liechtensteinie, Szwajcarii i Luksemburgu. (...) Jest wiele miejsc, w południowej Polsce gdzie mówi się po niemiecku" - twierdzi Neels, "ale nigdzie indziej ludzie nie czują się związani z flamandzkimi przodkami". Zauważa ponadto, że nie może być przypadkiem, że tradycyjne flamandzkie rymowanki popularne też są w Wilamowicach.
W latach 20-tych XX wieku powstał słownik i gramatyka wilamowickiego. Miejscowy poeta Florian Biesik opisał tradycje regionalne w nostalgicznych wierszach, które po opuszczeniu regionu w 1920 r. tworzył tęskniąc za miejscem swoich narodzin. Był przekonany, że koloniści z Niskich Krajów przyczynili się do powstania kultury "Vilamovian", dostrzegał podobieństwa w sposobie ubierania się i mentalności tych dwóch regionów.
W życiu codziennym w domach, sklepach i kawiarniach, mieszczanie wilamowiccy aż do II wojny światowej mówili w ich własnym języku.
Dziś tylko 70 osób z 2800 mieszkańców używa wilamowickiego, a większość z nich ukończyła 80 lat. Badanie przeprowadzone przez Neelsa pokazuje, że trzech z czterech mieszkańców chciałoby zachowania dziedzictwa kulturowego, a ponad połowa ludności uważa, że dzieci powinny nabyć podstawową wiedzę o języku Vilamovian w szkole podstawowej. Szykuje się też nowe wydanie podręcznika do nauki gramatyki...
Z pozdrowieniami z Brukseli,
Lidia Geringer de Oedenberg
* wydanie z 22 .08. 2012
Gmina Wilamowice, leżąca na południu Polski wyróżnia się całkowicie unikalnym językiem – Vilamovian (wilamowickim), zaś jej mieszkańcy wierzą, że ich korzenie tkwią we Flandrii.
Pomimo podzielonych opinii językoznawców, lokalna społeczność jest przekonana, iż ich język pojawił się wraz z kolonistami flamandzkimi w okresie średniowiecza. Są zdeterminowani, by zachować kulturę swoich przodków.
Rinaldo Neels zapakowawszy swą pracą doktorską napisaną na Uniwersytecie w Leuven i zatytułowaną: "Nadchodząca śmierć języka Vilamovian, germańskiego języka w południowej Polsce" - został ciepło przyjęty w Wilamowicach. Powitali go mieszkańcy ubrani w tradycyjne stroje... flamandzkie.
Ludowa wieść niesie, iż grupa ok. 100 tkaczy i rolników z Niskich Krajów osiedliła się w południowej Polsce w końcu XIII wieku. Nazwę Wilamowice nadano na cześć lidera wspólnoty - Willema. "Dokumenty historyczne potwierdzają, że polski monarcha tego okresu dał niejakiemu Willemowi, pochodzącemu z Zachodu, zezwolenie na działalność w obszarze"- mówi Neels. "Ponieważ ziemie te zostały wcześniej zniszczone przez Mongołów, polska monarchia była szczęśliwa z napływu emigrantów, których przybycie pomagało ożywić kraj."
Wilamowice stały się dobrze prosperującym miastem handlowym mającym ożywione kontakty z najważniejszymi centrami handlowymi, takimi jak Brema i Wiedeń.
"Gramatyka ich języka zawiera wiele elementów z rodziny języków germańskich używanych w średniowiecznych Niemczech, Austrii, Liechtensteinie, Szwajcarii i Luksemburgu. (...) Jest wiele miejsc, w południowej Polsce gdzie mówi się po niemiecku" - twierdzi Neels, "ale nigdzie indziej ludzie nie czują się związani z flamandzkimi przodkami". Zauważa ponadto, że nie może być przypadkiem, że tradycyjne flamandzkie rymowanki popularne też są w Wilamowicach.
W latach 20-tych XX wieku powstał słownik i gramatyka wilamowickiego. Miejscowy poeta Florian Biesik opisał tradycje regionalne w nostalgicznych wierszach, które po opuszczeniu regionu w 1920 r. tworzył tęskniąc za miejscem swoich narodzin. Był przekonany, że koloniści z Niskich Krajów przyczynili się do powstania kultury "Vilamovian", dostrzegał podobieństwa w sposobie ubierania się i mentalności tych dwóch regionów.
W życiu codziennym w domach, sklepach i kawiarniach, mieszczanie wilamowiccy aż do II wojny światowej mówili w ich własnym języku.
Dziś tylko 70 osób z 2800 mieszkańców używa wilamowickiego, a większość z nich ukończyła 80 lat. Badanie przeprowadzone przez Neelsa pokazuje, że trzech z czterech mieszkańców chciałoby zachowania dziedzictwa kulturowego, a ponad połowa ludności uważa, że dzieci powinny nabyć podstawową wiedzę o języku Vilamovian w szkole podstawowej. Szykuje się też nowe wydanie podręcznika do nauki gramatyki...
Z pozdrowieniami z Brukseli,
Lidia Geringer de Oedenberg
* wydanie z 22 .08. 2012
13 września 2012
Jak wyjść z "więzienia" praw autorskich
Ogromna liczba dzieł spoczywających w europejskich archiwach czy bibliotekach nie może być udostępniana, ponieważ nie ma możliwości ustalenia autorstwa tych prac lub też dotarcia do właścicieli praw do nich - koniecznego do wyrażenia zgody na ich użycie. Takie "zamrożone" dzieła stanowią często aż 45% zbiorów wspomnianych instytucji.
Uważam, że dziedzictwo kultury powinno służyć społeczeństwu, a nie tkwić w "więzieniach" praw autorskich. Sprawa dotyczy wszelkich publikacji: książek, gazet, zdjęć, nagrań radiowych i telewizyjnych.
Jako osobie pracującej przez lata w świecie kultury zależało mi, aby rozwiązać ten problem na poziomie legislacyjnym w całej Unii i przywrócić do obiegu społecznego zapomniane (z racji obowiązujących regulacji) utwory poprzez ich digitalizację.
Cieszę się, że Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przyjęła w marcu tego roku sprawozdanie mojego autorstwa dotyczące udostępniania tzw. dzieł osieroconych. Projekt stanowi, że utwory po określonym prawnie "wnikliwym sprawdzeniu", które wykaże, iż zidentyfikowanie autora czy posiadacza praw do nich nie jest możliwe - mogą uzyskać status osieroconego, co oznacza, że będzie można je udostępniać publicznie (także w ramach działań komercyjnych), jak również zachowywać i odrestaurowywać dzięki digitalizacji. Ponadto dzieło uznane za osierocone w jednym kraju będzie traktowane w innych krajach jako sieroce - automatycznie. Jeśli zaś odnajdzie się jego autor lub właściciel praw do niego - będzie mógł ubiegać się o adekwatną rekompensatę - jeśli udowodni, iż przez takie udostępnienie poniósł realne straty.
Moim zdaniem to świetny przykład, że łagodzenie, a nie zaostrzenie praw autorskich może być korzystne dla wszystkich stron. Z ramienia Komisji Prawnej prowadziłam negocjacje w tej sprawie najpierw z Radą pod polskim przewodnictwem, potem duńskim, a w finale dzisiaj ( 13.09.12) mój raport poddany został pod głosowanie na sesji plenarnej - przeszedł ogromna większością głosów - co oznacza ... zrealizowanie jednego z priorytetów cypryjskiej prezydencji.
Stworzenie wyjątku od prawa własności intelektualnej w celu udostępniania dziedzictwa kulturowego przez instytucje publiczne ( tylko takich dotyczy dyrektywa) na cele związane z edukacją i propagowaniem kultury otworzy nowy rozdział w prawie własności intelektualnej. Jest to niezwykle ważna regulacja, ponieważ jako pierwsza ustala podstawy legislacyjne w nowej nieregulowanej dotąd sferze prawnej. Dzięki niej beneficjenci ( np. archiwa, biblioteki), którzy do tej pory unikali digitalizacji z powodu obaw o ewentualne pozwy sądowe na milionowe kwoty, w przypadku odnalezienia się autora ( jak np. w USA) - mogą teraz odetchnąć z ulgą, kompensata w kompromisowej formie zapewnia pewność prawną w tej kwestii.
Dzieła posiadające wielu autorów, spośród których np. jednego nie można odnaleźć, co też blokowało ich udostępnienie będą traktowane, jako tzw. "pół- sieroty", zatem będą mogły być digitalizowane i dostępne dla szerokiej rzeszy odbiorców (znani właściciele praw otrzymają należne wynagrodzenie).
Instytucje publiczne: archiwa, biblioteki, muzea, stacje radiowe i telewizyjne od dawna czekały na jasne przepisy, które pozwalałyby im udostępnić skrywane przez lata skarby oraz nie dopuścić, aby popadły one nie tylko w zapomnienie, ale również nie uległy fizycznemu zniszczeniu. Digitalizacja, która dzięki tej dyrektywie wreszcie będzie w pełni możliwa, rozwiązuje te problemy.
Co najważniejsze jednak i uznaję to w kategoriach największego sukcesu naszych negocjacji, instytucje publiczne będą miały realną szansę generowania dochodów z użycia dzieł osieroconych, które wspomogą skromne budżety przeznaczone na procesy digitalizacji. Komercyjne użycie dzieła jest ściśle określone w tekście oraz powiązane z zagadnieniem ewentualnej rekompensaty autora, jeśli takowy się odnajdzie. Uważam, iż również w tej kwestii wypracowaliśmy zbalansowany kompromis między zabezpieczeniem praw autorskich a możliwością wyjątkowego użycia sierocych dzieł.
Co więcej w klauzuli przeglądowej zawarliśmy zapis, aby Komisja Europejska po 2 latach od wprowadzenia dyrektywy w życie przyjrzała się jej skutkom i wprowadziła ewentualne wymagane zmiany lub ulepszenia - np. poszerzyła krąg beneficjentów ujmując np. także instytucje prywatne.
Ponad roczne negocjacje były trudne, czasem wydawało się, że żadne porozumienie nie będzie możliwe, ale... chcieć to móc. Dziś cieszę się z końcowych rozwiązań kompromisowych i jestem przekonana, iż dyrektywa ta będzie użytecznym i skutecznym narzędziem udostępniania skrywanej kultury szerokiej liczbie odbiorców.
Ponadto z racji swej wyjątkowości może też stać się szybką "ścieżką" dla pełnej harmonizacji praw autorskich w Unii i rozwiązania prawnego chaosu w dostępie do kultury on line.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
Jako osobie pracującej przez lata w świecie kultury zależało mi, aby rozwiązać ten problem na poziomie legislacyjnym w całej Unii i przywrócić do obiegu społecznego zapomniane (z racji obowiązujących regulacji) utwory poprzez ich digitalizację.
Cieszę się, że Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przyjęła w marcu tego roku sprawozdanie mojego autorstwa dotyczące udostępniania tzw. dzieł osieroconych. Projekt stanowi, że utwory po określonym prawnie "wnikliwym sprawdzeniu", które wykaże, iż zidentyfikowanie autora czy posiadacza praw do nich nie jest możliwe - mogą uzyskać status osieroconego, co oznacza, że będzie można je udostępniać publicznie (także w ramach działań komercyjnych), jak również zachowywać i odrestaurowywać dzięki digitalizacji. Ponadto dzieło uznane za osierocone w jednym kraju będzie traktowane w innych krajach jako sieroce - automatycznie. Jeśli zaś odnajdzie się jego autor lub właściciel praw do niego - będzie mógł ubiegać się o adekwatną rekompensatę - jeśli udowodni, iż przez takie udostępnienie poniósł realne straty.
Moim zdaniem to świetny przykład, że łagodzenie, a nie zaostrzenie praw autorskich może być korzystne dla wszystkich stron. Z ramienia Komisji Prawnej prowadziłam negocjacje w tej sprawie najpierw z Radą pod polskim przewodnictwem, potem duńskim, a w finale dzisiaj ( 13.09.12) mój raport poddany został pod głosowanie na sesji plenarnej - przeszedł ogromna większością głosów - co oznacza ... zrealizowanie jednego z priorytetów cypryjskiej prezydencji.
Stworzenie wyjątku od prawa własności intelektualnej w celu udostępniania dziedzictwa kulturowego przez instytucje publiczne ( tylko takich dotyczy dyrektywa) na cele związane z edukacją i propagowaniem kultury otworzy nowy rozdział w prawie własności intelektualnej. Jest to niezwykle ważna regulacja, ponieważ jako pierwsza ustala podstawy legislacyjne w nowej nieregulowanej dotąd sferze prawnej. Dzięki niej beneficjenci ( np. archiwa, biblioteki), którzy do tej pory unikali digitalizacji z powodu obaw o ewentualne pozwy sądowe na milionowe kwoty, w przypadku odnalezienia się autora ( jak np. w USA) - mogą teraz odetchnąć z ulgą, kompensata w kompromisowej formie zapewnia pewność prawną w tej kwestii.
Dzieła posiadające wielu autorów, spośród których np. jednego nie można odnaleźć, co też blokowało ich udostępnienie będą traktowane, jako tzw. "pół- sieroty", zatem będą mogły być digitalizowane i dostępne dla szerokiej rzeszy odbiorców (znani właściciele praw otrzymają należne wynagrodzenie).
Instytucje publiczne: archiwa, biblioteki, muzea, stacje radiowe i telewizyjne od dawna czekały na jasne przepisy, które pozwalałyby im udostępnić skrywane przez lata skarby oraz nie dopuścić, aby popadły one nie tylko w zapomnienie, ale również nie uległy fizycznemu zniszczeniu. Digitalizacja, która dzięki tej dyrektywie wreszcie będzie w pełni możliwa, rozwiązuje te problemy.
Co najważniejsze jednak i uznaję to w kategoriach największego sukcesu naszych negocjacji, instytucje publiczne będą miały realną szansę generowania dochodów z użycia dzieł osieroconych, które wspomogą skromne budżety przeznaczone na procesy digitalizacji. Komercyjne użycie dzieła jest ściśle określone w tekście oraz powiązane z zagadnieniem ewentualnej rekompensaty autora, jeśli takowy się odnajdzie. Uważam, iż również w tej kwestii wypracowaliśmy zbalansowany kompromis między zabezpieczeniem praw autorskich a możliwością wyjątkowego użycia sierocych dzieł.
Co więcej w klauzuli przeglądowej zawarliśmy zapis, aby Komisja Europejska po 2 latach od wprowadzenia dyrektywy w życie przyjrzała się jej skutkom i wprowadziła ewentualne wymagane zmiany lub ulepszenia - np. poszerzyła krąg beneficjentów ujmując np. także instytucje prywatne.
Ponad roczne negocjacje były trudne, czasem wydawało się, że żadne porozumienie nie będzie możliwe, ale... chcieć to móc. Dziś cieszę się z końcowych rozwiązań kompromisowych i jestem przekonana, iż dyrektywa ta będzie użytecznym i skutecznym narzędziem udostępniania skrywanej kultury szerokiej liczbie odbiorców.
Ponadto z racji swej wyjątkowości może też stać się szybką "ścieżką" dla pełnej harmonizacji praw autorskich w Unii i rozwiązania prawnego chaosu w dostępie do kultury on line.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
12 września 2012
Pękający Parlament: odsłona 2
Przed  tygodniem pisałam o zamknięciu kilku części budynku Parlamentu  Europejskiego w Brukseli z powodu wykrycia pęknięć w konstrukcji stropu  nad salą plenarną. W efekcie ok. 200 funkcjonariuszy musiało opuścić  swoje gabinety, a my – posłowie – zostaliśmy bez sali obrad w Brukseli.
Tymczasem w  naszym drugim miejscu pracy, gdzie obecnie przebywam – w Strasburgu –  sytuacja wygląda jeszcze lepiej, tzn. gorzej. Tu pęknięcia wszelkiego  rodzaju można spotkać na każdym kroku.
Pęka tzw. nowa cześć Parlamentu – Budynek Louise Weiss i Hemicycle, których otwarcie nastąpiło 14 grudnia 1999 roku.
Nie minęła  dekada, jak 7 sierpnia 2008 roku zawalił się częściowo sufit nad salą  plenarną. Ofiar nie było, bo budynek był pusty. Zresztą stoi pusty przez  większość roku, bowiem Parlament wykorzystuje jego powierzchnie  zaledwie przez 48 dni w roku, podczas dwunastu comiesięcznych sesji  plenarnych. Koszty utrzymania budynku idą w dziesiątki milionów euro. O  kosztach dodatkowych (ok. 200 mln) związanych z comiesięcznym  przemieszczaniem się kilku tysięcy osób pisałam już wielokrotnie (http://2009.salon24.pl/403648,historyczne-glosowanie-w-pe).
Od katastrofy  budowlanej minęły 4 lata, a do dzisiaj w okolicach sali plenarnej wiszą  siatki zabezpieczające nasze głowy przed kolejnymi fragmentami  odpadającego sufitu. Usytuowane nieopodal fantazyjne, podwójnie  splecione marmurowe schody należy traktować już chyba tylko jako  dekorację, wszędzie widać pęknięcia. Podłogi na parterze oplata coraz  gęstsza siatka rys.
Na główny taras  widokowy wejście już od paru lat jest zamknięte, na mniejszych tarasach  odpada tynk i widać głębokie ślady osiadającego w dziwny sposób budynku.  Główny wykonawca ma kilkanaście spraw w sądzie w związku z wadami  konstrukcyjnymi....
Budowlany bubel i  do tego bezsens finansowy związany z dwiema siedzibami chcieliśmy  zwalczyć, nawet małe sukcesy udało nam się zaliczyć przegłosowując np.  poprawki do budżetu zalecające oszczędności i ustalenie jednej siedziby.  Teraz z zamkniętą salą w Brukseli zostaliśmy jednak "skazani" na  Strasburg. Tutaj pęknięcia najwyraźniej nie przeszkadzają, kolejna  "kraksa" ma szansę na nas nie trafić, tak rzadko tu bywamy....
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego w Strasburgu,
Lidia Geringer de Oedenberg
------------------------------------------------------------------------------------------
11 września 2012
Rewolucja małżeńska we Francji
                    Francuska minister Sprawiedliwości Christiane Taubira zapowiedziała  10.09 br., iż zgodnie z obietnicą wyborczą nowego prezydenta Francois  Hollande w 2013 r. zostaną we Francji zalegalizowane małżeństwa  homoseksualne.
Francuscy obywatele tej samej płci w przyszłym roku będą mogli zarówno wziąć ślub jak i adoptować dzieci. Jeśli ustawa w październiku przejdzie przez obie Izby Parlamentu - Francja będzie 9 krajem Unii, który zalegalizuje małżeństwa homoseksualne (http://www.lemonde.fr/societe/article/2012/09/10/taubira-annonce-les-memes-conditions-d-adoption-pour-homosexuels-et-heterosexuels_1758234_3224.html).
Zgodnie z sondażem przeprowadzonym przez La Lettre de L’Opinion 65% Francuzów popiera małżeństwa homoseksualne, a 53% jest za umożliwieniem takim parom prawa do adopcji dzieci. Wysokie poparcie do pewnego stopnia "przygotowała" (po prawie 10-letniej batalii politycznej) regulacja z 1999 r. umożliwiająca zawieranie związków partnerskich (PACS). Związki hetero i homoseksualne otrzymały wtedy część praw z tych, jakie mają małżeństwa. PACS jednak nie dawały prawa adopcji dzieci przez pary tej samej płci.
Obecnie we Francji zawieranych jest prawie tyle samo związków partnerskich, co małżeństw, 94 % istniejących PACS stanowią pary... heteroseksualne.
Na 27 państw Unii Europejskiej 14 wprowadziło już jakąś formę legalizacji związków homoseksualnych. W pięciu takie pary mogą zawierać małżeństwa i adoptować dzieci, w dziewięciu mają prawo do związków partnerskich (we Francji i w Luksemburgu dotyczy to także par heteroseksualnych).
Małżeństwa jednopłciowe mogą być zawierane w: Holandii (od 2001), Belgii (od 2003), Hiszpanii (od 2005), Szwecji (od 2009) i Portugalii (od 2010).
Związki partnerskie funkcjonują: w Danii (od 1989), Francji (od 1999), Niemczech (od 2001), Finlandii (od 2002), Luksemburgu (od 2004), Wielkiej Brytanii (od 2005), Czechach (od 2006), Słowenii (od 2006) i na Węgrzech (od 2009).
W Polsce do laski marszałkowskiej na początku kadencji wpłynął firmowany przez SLD projekt ustawy o związkach partnerskich w zasadniczych kwestiach oparty właśnie na wzorze francuskim. Połączeni aktem notarialnym (zgłoszonym do urzędu stanu cywilnego) partnerzy – ustanowiwszy wspólnotę majątkową – mogliby razem się opodatkować i po sobie dziedziczyć, byliby ponadto uprawnieni np. do uzyskania w informacji o stanie zdrowia partnera, do organizacji jego pogrzebu itp.
Szanse na uchwalenie ustawy o związkach partnerskich w najbliższym czasie w Polsce, jak sądzę, są raczej niewielkie. W przeciwieństwie do Francji, nasze społeczeństwo nie wydaje się jeszcze być gotowe na takie kroki. Badania wykazały, że 79% Polaków jest przeciwnych małżeństwom par homoseksualnych, a zaledwie 16% je popiera, jeśli chodzi o adopcję przeciw opowiedziało się 93% ankietowanych, a za jedynie 5%.
Projektowi gotowemu od wielu miesięcy, nie wróżę więc szybkiej sejmowej ścieżki. Raczej pewna jest "zamrażarka" – przynajmniej do następnej kadencji Sejmu.
Z pozdrowieniami ze Strasburga
Lidia Geringer de Oedenberg
Francuscy obywatele tej samej płci w przyszłym roku będą mogli zarówno wziąć ślub jak i adoptować dzieci. Jeśli ustawa w październiku przejdzie przez obie Izby Parlamentu - Francja będzie 9 krajem Unii, który zalegalizuje małżeństwa homoseksualne (http://www.lemonde.fr/societe/article/2012/09/10/taubira-annonce-les-memes-conditions-d-adoption-pour-homosexuels-et-heterosexuels_1758234_3224.html).
Zgodnie z sondażem przeprowadzonym przez La Lettre de L’Opinion 65% Francuzów popiera małżeństwa homoseksualne, a 53% jest za umożliwieniem takim parom prawa do adopcji dzieci. Wysokie poparcie do pewnego stopnia "przygotowała" (po prawie 10-letniej batalii politycznej) regulacja z 1999 r. umożliwiająca zawieranie związków partnerskich (PACS). Związki hetero i homoseksualne otrzymały wtedy część praw z tych, jakie mają małżeństwa. PACS jednak nie dawały prawa adopcji dzieci przez pary tej samej płci.
Obecnie we Francji zawieranych jest prawie tyle samo związków partnerskich, co małżeństw, 94 % istniejących PACS stanowią pary... heteroseksualne.
Na 27 państw Unii Europejskiej 14 wprowadziło już jakąś formę legalizacji związków homoseksualnych. W pięciu takie pary mogą zawierać małżeństwa i adoptować dzieci, w dziewięciu mają prawo do związków partnerskich (we Francji i w Luksemburgu dotyczy to także par heteroseksualnych).
Małżeństwa jednopłciowe mogą być zawierane w: Holandii (od 2001), Belgii (od 2003), Hiszpanii (od 2005), Szwecji (od 2009) i Portugalii (od 2010).
Związki partnerskie funkcjonują: w Danii (od 1989), Francji (od 1999), Niemczech (od 2001), Finlandii (od 2002), Luksemburgu (od 2004), Wielkiej Brytanii (od 2005), Czechach (od 2006), Słowenii (od 2006) i na Węgrzech (od 2009).
W Polsce do laski marszałkowskiej na początku kadencji wpłynął firmowany przez SLD projekt ustawy o związkach partnerskich w zasadniczych kwestiach oparty właśnie na wzorze francuskim. Połączeni aktem notarialnym (zgłoszonym do urzędu stanu cywilnego) partnerzy – ustanowiwszy wspólnotę majątkową – mogliby razem się opodatkować i po sobie dziedziczyć, byliby ponadto uprawnieni np. do uzyskania w informacji o stanie zdrowia partnera, do organizacji jego pogrzebu itp.
Szanse na uchwalenie ustawy o związkach partnerskich w najbliższym czasie w Polsce, jak sądzę, są raczej niewielkie. W przeciwieństwie do Francji, nasze społeczeństwo nie wydaje się jeszcze być gotowe na takie kroki. Badania wykazały, że 79% Polaków jest przeciwnych małżeństwom par homoseksualnych, a zaledwie 16% je popiera, jeśli chodzi o adopcję przeciw opowiedziało się 93% ankietowanych, a za jedynie 5%.
Projektowi gotowemu od wielu miesięcy, nie wróżę więc szybkiej sejmowej ścieżki. Raczej pewna jest "zamrażarka" – przynajmniej do następnej kadencji Sejmu.
Z pozdrowieniami ze Strasburga
Lidia Geringer de Oedenberg
6 września 2012
Kobieta najszybciej rozwijającą się gospodarką świata
Zgodnie  z raportem firmy doradczej Ernst & Young słaba płeć okazuje się być  najsilniejsza w światowym biznesie. Łączne dochody pań wynoszą obecnie  13 bilionów dolarów, a w 2017 r., według przewidywań ekonomistów mają  osiągnąć pułap 18 bilionów, co dwukrotnie przewyższałoby prognozowany  łączny wzrost PKB gospodarek Indii i Chin. Polecam ciekawy artykuł: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,12424911,Bruksela_zapowiada_parytet_w_zarzadach_unijnych_spolek.html
Już  nie mieszkanki bogatego Zachodu, ale kobiety z krajów rozwijających się  wraz z miliardem konsumentów z Chin i kolejnym z Indii wywierają  współcześnie największy wpływ na światową gospodarkę. Wzrost roli  wschodzących bizneswoman w podejmowaniu decyzji ekonomicznych nie jest  jednak proporcjonalny do wzrostu ich dochodów, przy czym odnosi się to  zarówno do obywatelek państw rozwiniętych, jak i rozwijających się.
Kobiety  zajmują stanowiska dyrektorów zarządzających w 18 spółkach z grupy 500  największych globalnych firm, w 11% z nich są szefami zarządów, w  państwach rozwijających się odsetek ten sięga 7,2%. W Unii Europejskiej  na 588 przedsiębiorstw - w 17 kobiety piastują funkcję prezesa, a w 82  wchodzą w skład zarządów. W Polsce w 19 przebadanych spółkach szefują  mężczyźni, w zarządach zasiada 6% kobiet.
Niedawne  badania przeprowadzone przez Giełdę Papierów Wartościowych potwierdzają  ten obraz. W przebadanych 700 spółkach notowanych na giełdzie -  stanowiska kierownicze zajmuje zaledwie 6% kobiet.W zarządach firm tylko 2% pań sprawuje najwyższe funkcje.“Winę”  za tę sytuację przypisuje się społecznym stereotypom, jakoby roli żony i  matki nie daje się pogodzić z rolą kobiety sukcesu.
Komisarz  ds. sprawiedliwości Viviane Reding (żywe zaprzeczenie tej teorii, matka  i aktywna polityk) pracuje obecnie nad propozycją nowej regulacji,  która zobowiąże firmy notowane na giełdzie do przeznaczania dla kobiet  minimum 40% stanowisk w zarządach. Wspomniane akty prawne odnosiłyby się  do spółek zatrudniających więcej niż 250 pracowników, o odpowiednio  wysokich obrotach. Takie przedsiębiorstwa będą musiały przedstawiać  roczne sprawozdania z przestrzegania parytetów płci. Lekceważenie prawa  skutkowałoby karami finansowymi lub np. z zakazem realizacji kontraktów  rządowych. Reding chce, by w 2015 r. w całej Unii w zarządach firm było  30 % kobiet, a w 2020 r. nawet 40 %. Dokument jej autorstwa kilka dni  temu został poddany pod dyskusję wewnątrz Komisji Europejskiej, niebawem  ukaże się publicznie.
Parlament  Europejski także wielokrotnie wzywał do wprowadzenia parytetów dla  kobiet w zarządach firm jak i na różnych szczeblach władzy, ostatnio w  Rezolucji przygotowanej przez Sophię in't Veld (ALDE, NL), stanowiącej  sprawozdanie Parlamentu za 2011 rok w sprawie równości płci w UE.
W  Europie prawne uregulowanie udziału kobiet w biznesie nie jest wcale  nowością. Takie parytety obowiązują już m.in we Francji, Szwecji i  Norwegii (obecnie wprowadzane są także w Belgii i Włoszech). Kobiety  mają tam prawnie zagwarantowany 20-40% udział w radach nadzorczych.  Ostatnie badania potwierdzają również sens ekonomiczny tego balansu  płciowego: średnio trzy kobiety w zarządzie firmy "generują" zysk wyższy  o 10%. Jednakże jak pokazują szwedzkie doświadczenia - same parytety  nie ułatwiają awansu szerokiej grupie pań. Często ta sama kobieta  zasiada w kilku radach nadzorczych, w związku z czym naprawdę wybija się  jedynie wąska grupa „złotych spódniczek”. Jak widać nie same parytety  spowodują szeroką aktywizację zawodową kobiet, potrzebne jest również  tworzenie przyjaznego środowiska dla kobiecej przedsiębiorczości,  likwidacja wszelkiego rodzaju barier, zmiana modelu społecznego roli  kobiety, prezentowanie dobrych wzorców i praktyk.
Choć w statystykach rekinów biznesowych Polki wypadają jeszcze słabo, to królują w tych związanych z drobnym handlem i usługami.36%  przedsiębiorców w Polsce stanowią panie. To bardzo dobry wynik w  porównaniu z innymi państwami, gdzie np. w Niemczech udział kobiet  przedsiębiorców wynosi 28%, w Szwecji – 26%.
Polki  wg badań są lepiej wykształcone, bardziej efektywne i pracowite niż  rodzima płeć silna jednak ogólny wskaźnik zatrudnienia kobiet w Polsce  ciągle pozostaje niski. Najtrudniej zatrudnialne są młode matki. Brak  dostatecznej instytucjonalnej opieki nad dziećmi powoduje, że tylko 33%  dzieci jest objętych opieką żłobkową, 50% w miastach i 14% na wsi -  opieką przedszkolną, podczas gdy średnia europejska to ponad 80%.
Pod  koniec ub. roku Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości opublikowała  ciekawy raport o przedsiębiorczości kobiet w Polsce. PARP porównał  dziesiątki statystyk, przepytał setki właścicieli i właścicielek firm.  Wniosek, jaki wysnuł to ten, że biznes nie ma płci. Kobiety i mężczyźni z  tych samych powodów zakładają firmy (potrzebują niezależności i nie  mogą znaleźć odpowiedniego zatrudnienia), mają te same trudności w  prowadzeniu biznesu (głównie kłopoty z finansowaniem działalności i  wysokie koszty jej prowadzenia) i takie same korzyści (stabilizacja  zawodowa, możliwość rozwoju oraz wysokie zarobki). Ale z analiz tworzy  się też inny obraz Polki - głównie mikrobiznesmenki. Większość z nich  tworzy jednoosobowe firmy. Pracowników zatrudnia mniej, niż co czwarta  właścicielka firmy. Przedsiębiorstwa prowadzone przez kobiety mają  średnio 5 pracowników, z męskim właścicielem - 9. Niezwykle rzadko  kobiety są właścicielkami dużych firm powyżej 250 osób.
Parę  miesięcy temu miałam okazję uczestniczyć w XIII Dolnośląskim Forum  Politycznym i Gospodarczym w Krzyżowej. Podczas tego corocznego  spotkania przedstawicieli biznesu, polityki, samorządu, świata nauki,  organizacji pozarządowych i mediów poruszano kwestię elastycznych form  zatrudnienia i ich ewentualnego wpływu na rynek pracy i polską rodzinę.
Z  tej okazji wiele miejsca poświęciliśmy debacie na temat bardzo często  pomijany, a może nawet lekceważony : pracy osób, głównie kobiet -  opiekunek swoich schorowanych i zniedołężniałych rodziców. Mało kto z  polityków zdaje sobie sprawę, że zastępują one publiczną opiekę  społeczną. Co więcej, w powszechnej opinii - nie pracują...
Opieka  nad osobami bliskimi dodatkowo obciąża kobiety często uniemożliwiając  im pracę zarobkową po odchowaniu dzieci. Z czego mają żyć? W wielu  krajach europejskich rozważa się "wycenę" tej pracy, pokrycie składek  zdrowotnych, czy naliczenie lat opieki do emerytury. Dla wielu kobiet  pracujących w domu, także wychowujących dzieci często jedyną szansą na  zarobki mogą być elastyczne formy zatrudnienia, najczęściej właśnie  samozatrudnienie. Duży zakres autonomii określania zasad wykonywania  pracy, a głównie godzin pracy i miejsca jej wykonywania, umożliwi paniom  pracę "przyjazną rodzinie". Myślę, że promocja także tego typu form  zatrudnienia z pomocą unijnych środków na rozpoczęcie działalności może  przynieść wymierne korzyści nie tylko kobietom, ale wszystkim  uczestnikom rynku.
Rekin też był kiedyś małą rybką ...
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
PS.  Przed wakacjami organizowałam w Parlamencie Europejskim wspólnie z UK  Women's Enterprise Policy Group, okrągły stół, ktorego tematem był  rozwój przedsiębiorczości kobiet w Unii Europejskiej. Dyskusję  prowadziła Madi Sharma, z Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego  (EKES), sprawozdawca w sprawie Kobiet-Przedsiębiorców w Europie, a  wśród mówców znaleźli się dr Monika Kieniewicz - Attaché ds. równości  płci w Stałym Przedstawicielstwie RP przy UE; prof. Selina Bolingbroke -  wicekanclerz, University of East London, reprezentująca UK Women's  Enterprise Policy Group i Dinah Bennett - dyrektor Międzynarodowego  Centrum Przedsiębiorczości i wiceprzewodnicząca UK Women's Enterprise  Policy Group. Spotkanie było dobrą okazję do wymiany poglądów na temat  przedsiębiorczości kobiet w całej Unii Europejskiej.
Szykuję  kolejny okrągły stół w październiku, zapraszam do współpracy. Mój  email: lidiajoanna.geringerdeoedenberg@europarl.europa.eu
Polecam :
Raport „Przedsiębiorczość kobiet w Polsce” 2011: http://badania.parp.gov.pl/files/74/75/76/479/12543.pdf
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,10784155,Kobiety_moga_zawojowac_biznesowy_swiat__Wiec_czemu.html
Nagranie video z debaty nad rezolucja w sprawie równości płci :
5 września 2012
Po letniej przerwie poza ogromną ilością nowych dokumentów i maili  czekała na nas w Parlamencie Europejskim budowlana niespodzianka.  Kolejna...
Po tym jak w 2008 roku w czasie wakacji runął sufit w sali plenarnej w Strasburgu, teraz zawalaniem grozi strop nad “plenarką” w Brukseli. W budynku zwanym Paul-Henri Spaak (PHS) mieści się także centrum prasowe oraz biura Przewodniczącego i Sekretarza Generalnego Parlamentu Europejskiego. Wszyscy w trybie pilnym musieli się przeprowadzić do mniej reprezentacyjnych gabinetów.
Zamknięcie znacznej części budynku PHS nastąpiło po rutynowej kontroli, która ujawniła pęknięcia trzech z 21 belek konstrukcyjnych. Gmach po osiągnięciu “dorosłości” (skończył 18 lat) w najbliższym czasie i tak miał być poddany generalnemu remontowi. Teraz prace rozpoczną się szybciej.
Grupie wojującej z paradoksem 3 siedzib Parlamentu, do której należę - walący się brukselski strop nie bardzo wpisuje się w strategię. Naszym zamysłem była “likwidacja” absurdu comiesięcznego pielgrzymowania do Strasburga, zwłaszcza, że sesje plenarne z powodzeniem mogłyby się odbywać w Brukseli. Teraz już nie...
Gdyby, zatem wierzyć w spiskową teorię dziejów i szukać kogoś, komu zależy na utrzymaniu siedziby w Strasburgu - podejrzani będą oczywiście w pierwszej kolejności Francuzi. Co prawda nie chce mi się wierzyć, że lubiący ponad wszystko wygodę i przyjemności naród poświecił wakacje na “pękanie” brukselskich stropów.
Chyba, że ten “zamach” przygotowano kilkanaście lat temu i przewidziano naszą – posłów z nowych krajów niechęć do wielogodzinnych podróży z przesiadkami.
Innym wyjściem mógłby być ewentualny spisek eurosceptyków, ale mimo ich kąśliwych mediowych komentarzy nie wierzę i w tę wersję, bez Parlamentu ich głos nie byłby słyszalny, nie mieliby czego krytykować, zatem, by błyszczeć w tabloidach po prostu potrzebują Unii.
Nasza praca mimo braku dostępu do sali plenarnej w Brukseli odbywa sie bez większych zmian. 754 posłów oraz towarzyszących nam w pracy ok. 9000 asystentów i urzędników pracuje teraz nad pęknięciami strukturalnymi Wspólnoty, spoiwem na kryzys ma być unia fiskalna czy bankowa. Debata trwa.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
Po tym jak w 2008 roku w czasie wakacji runął sufit w sali plenarnej w Strasburgu, teraz zawalaniem grozi strop nad “plenarką” w Brukseli. W budynku zwanym Paul-Henri Spaak (PHS) mieści się także centrum prasowe oraz biura Przewodniczącego i Sekretarza Generalnego Parlamentu Europejskiego. Wszyscy w trybie pilnym musieli się przeprowadzić do mniej reprezentacyjnych gabinetów.
Zamknięcie znacznej części budynku PHS nastąpiło po rutynowej kontroli, która ujawniła pęknięcia trzech z 21 belek konstrukcyjnych. Gmach po osiągnięciu “dorosłości” (skończył 18 lat) w najbliższym czasie i tak miał być poddany generalnemu remontowi. Teraz prace rozpoczną się szybciej.
Grupie wojującej z paradoksem 3 siedzib Parlamentu, do której należę - walący się brukselski strop nie bardzo wpisuje się w strategię. Naszym zamysłem była “likwidacja” absurdu comiesięcznego pielgrzymowania do Strasburga, zwłaszcza, że sesje plenarne z powodzeniem mogłyby się odbywać w Brukseli. Teraz już nie...
Gdyby, zatem wierzyć w spiskową teorię dziejów i szukać kogoś, komu zależy na utrzymaniu siedziby w Strasburgu - podejrzani będą oczywiście w pierwszej kolejności Francuzi. Co prawda nie chce mi się wierzyć, że lubiący ponad wszystko wygodę i przyjemności naród poświecił wakacje na “pękanie” brukselskich stropów.
Chyba, że ten “zamach” przygotowano kilkanaście lat temu i przewidziano naszą – posłów z nowych krajów niechęć do wielogodzinnych podróży z przesiadkami.
Innym wyjściem mógłby być ewentualny spisek eurosceptyków, ale mimo ich kąśliwych mediowych komentarzy nie wierzę i w tę wersję, bez Parlamentu ich głos nie byłby słyszalny, nie mieliby czego krytykować, zatem, by błyszczeć w tabloidach po prostu potrzebują Unii.
Nasza praca mimo braku dostępu do sali plenarnej w Brukseli odbywa sie bez większych zmian. 754 posłów oraz towarzyszących nam w pracy ok. 9000 asystentów i urzędników pracuje teraz nad pęknięciami strukturalnymi Wspólnoty, spoiwem na kryzys ma być unia fiskalna czy bankowa. Debata trwa.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)







