31 października 2012

31 października 2012
Bezpieczeństwo w sieci w niebezpieczeństwie

czyli tym razem eurogrecki skandal...
W strukturach Unijnych funkcjonują 32 Agencje wspólnotowe oraz trzy kontrolujące wspólnotową politykę bezpieczeństwa i obrony. Ich działalność musi być równie transparentna jak działania Komisji, Rady, czy Parlamentu Europejskiego, dlatego też rzadko słyszymy o skandalach podobnych do opisanego nie tak dawno przez popularny w europarlamentarnych kręgach tygodnik New Europe (wydanie 7-13.10.12).
Pod lupą znalazła się mająca swoją siedzibę w Grecji - Europejska Agencja ds. Bezpieczeństwa Sieci i Informacji – ENISA, której główny księgowy, w ramach swoich kompetencji - zgłosiwszy zaobserwowane przez siebie nieprawidłowości finansowe w agencji - został zwolniony ze stanowiska...
Rozczarowany reakcją na własną sumienność, skierował sprawę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości ETS , który po jej zbadaniu stwierdził, że zwolnienie było niezgodne z prawem i tym samym uchylił wszystkie decyzje odnoszące się do dymisji księgowego, nakazując ENISA pokrycie wszelkich kosztów prawnych.
Nie był to pierwszy raz, kiedy ENISA miała do czynienia z ETS. Niedawno Europejski Inspektor Ochrony Danych poinformował, że ENISA naruszyła regulamin ochrony danych osobowych. Jest to bardzo poważny zarzut dla agencji, która odpowiada za bezpieczeństwo sieci i informacji. Powszechne zdziwienie wzbudziła reakcja agencji, która zamiast poprawić przestrzeganie rozporządzenia dotyczącego ochrony danych, pozwała Inspektora za wydanie takiego raportu. Sprawa ENISA jest szczególnie szeroko relacjonowana w greckich mediach, które wykorzystują ten przypadek, aby wytykać błędy „skąpej” i zbiurokratyzowanej Unii, której ofiarami padają niewinni Grecy.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg
Wiecej: http://www.neurope.eu/article/enisa-when-greece-do-greeks-dohttp://europa.eu/agencies/index_pl.htm

24 października 2012

Traktatowy kosztowny absurd

Nowy budynek dla 3000 urzędników Parlamentu Europejskiego (PE) w Luksemburgu za 804 mln euro to zdaniem sekretariatu - tanio, a dokładniej taniej niż go nie budować. Brzmi paradoksalnie...?

Nowy budynek dla 3000 urzędników Parlamentu Europejskiego (PE) w Luksemburgu będzie kosztował 804 mln euro. Zdaniem sekretariatu - tanio, a dokładniej taniej niż go nie budować. Brzmi paradoksalnie...?

Jak wyliczono, bieżące remonty pięciu wynajmowanych obecnie biurowców, opłaty za czynsz, do tego poniesione już koszty projektu nowego budynku (KAD) i ewentualne kary za zerwanie umów - będą kosztować więcej niż budowa nowego gmachu. Koszt zaniechania budowy oblicza się na poziomie ponad 1.1 mld euro ( liczone w perspektywie przyszłych 20 lat), wychodzi na to, że wydać te 804 miliony to oszczędność.

Niedawno okazało się, że PE będzie też inwestorem i deweloperem, którym nigdy wcześniej nie był, gdyż dotąd kupował budynki lub je wynajmował. W pierwszym przetargu nie wpłynęła żadna oferta finansowania ze strony banków komercyjnych. Żadne z przedsiębiorstw budowlanych nie było w stanie podać ceny dla ogółu prac, a zakładane przez nich koszty były od 10 do 70% wyższe od wyjściowego budżetu Parlamentu.

Mam poważne obawy, co do budowlanego debiutu mojej Instytucji. To oznacza też wzięcie na barki ryzyka zmienności cen, odpowiedzialność za ewentualne wypadki na budowie, czy wady konstrukcyjne. A tych ostatnich potrafią być tysiące...

W strasburskim budynku oddanym do użytku w 1999 r. -  wykryto 10 tys. wad. Do tego w 2008 r. zawalił się sufit w sali plenarnej, w 2009 kolejna jego część w holu przed salą. Do dzisiaj sufity w tej części kompleksu są zabezpieczone siatkami, aby nic nam dalej na głowę nie spadało. Za te wady odpowiada ówczesny inwestor, któremu PE wytoczył już 50 spraw sądowych. W przypadku budowy KAD to przeciw sobie Instytucja będzie wytaczała działa. Dlatego potrzebna jest armia prawników...

Planowana powierzchnia KAD - 160 000 m2.
Termin oddania do użytku - 2016.


Obecnie nasi urzędnicy pracują w Luksemburgu 6 budynkach - rozproszeni, nowy gmach ma ich zjednoczyć. Faktem jest, są bardzo rozproszeni - bo Instytucja pracuje w Brukseli, czasem w Strasburgu a oni w Luksemburgu.


W 2010 roku odbyli zatem 33 200 delegacji pomiędzy trzema miejscami pracy PE.  Każdego dnia otrzymując delegacyjne diety, dodatki za “rozłąki”. Parlament płaci za ich nieustające podróże i zakwaterowanie. Łączne koszty z tym związane wynoszą rocznie ok. 29 mln euro.
Pierwotnie Luksemburg miał być bazą dla pracowników związanych z tłumaczeniami i administracją niewymagającą bliskości Instytucji, w praktyce jednak wielu z nich  ciągle podróżuje pomiędzy Luksemburgiem, Brukselą i Strasburgiem. W związku z tym muszą mieć też po trzy w pełni wyposażone gabinety. Jeśli budynek KAD powstanie, jeszcze trudniej będzie zbliżyć urzędników do instytucji.

Fakty są następujące: obecnie Parlament Europejski pracuje w trzech miejscach, w trzech różnych krajach UE. Urzędnicy parlamentarni są podzieleni między Brukselą i Luksemburgiem (po ok. 2500) . Garstka pracowników na stałe pracuje w Strasburgu, dbając o budynek, który używamy 4 dni w miesiącu...

Zgodnie z traktatami, decyzja w sprawie siedziby Parlamentu Europejskiego nie należy do nas - posłów, lecz do rządów krajowych, czyli Rady. My narzekamy na marnotrawstwo pieniędzy i czasu, Rada nie słucha, bo ma niezrozumiałe dziś dla nas i obywateli - zobowiązania polityczne.

Otóż, w Edynburgu w grudniu 1992 r., na szczycie w czasie brytyjskiej prezydencji (pod przewodnictwem konserwatywnego Johna Majora) podjęto decyzję "o lokalizacji instytucji i niektórych organów i służb Wspólnot Europejskich Dz.U. C-341 23/12/1992, którą później włączono do protokołu dołączonego do Traktatu Amsterdamskiego. Dokument stanowi, iż " Parlament Europejski ma swą siedzibę w Strasburgu, gdzie odbywa się dwanaście miesięcznych sesji plenarnych (...). Komisje Parlamentu Europejskiego obradują w Brukseli, zaś urzędnicy, czyli Sekretariat Generalny Parlamentu Europejskiego i jego służby pracują w Luksemburgu ".

Tekst ten można odnaleźć obecnie w protokole 6. Traktatu z Lizbony.


Luksemburg mimo braku oficjalnej działalności parlamentarnej – otrzymał prawo do siedziby dla sekretariatu Parlamentu. Z czasem okazało się, że część urzędników po prostu musi na stałe pracować w Brukseli (wydaje się to dość normalne, skoro tam jest instytucja) i próbowano ich nawet umieścić tamże - to nie spodobało się jednak rządowi Luxemburga, który ostro przeciwstawił się “ulatnianiu się ” eurourzędników. W 2000 r. doszło do specjalnego porozumienia między rządem Luksemburga a Parlamentem, w którym Luxemburg pozwolił PE na przeniesienie części pracowników do Brukseli, w zamian za gwarantowanie utrzymania przynajmniej 50% z nich w Luksemburgu, czyli minimalnie 2060 osób! Dobrze wynagradzani euromieszkańcy są dla nich prawdziwym źródłem dochodów...
Na marginesie dodam, że w Luksemburgu jest także Europejski Trybunał Sprawiedliwości i Europejski Trybunał Obrachunkowy, zatem państwo za bardzo by się jednak nie wyludniło, gdyby reszta parlamentarnego sekretariatu powędrowała do Brukseli.


Posłowie do PE podejmowali już wiele inicjatyw, aby nasza Instytucja miała jedną siedzibę. Jak dotąd próby te nie wiodły się, ponieważ nie było większości poparcia dla nich w samym Parlamencie a i traktaty stały na przeszkodzie. Nawet petycja d/s jednego miejsca dla PE, pod którą w 2006 r. podpisało się ponad milion obywateli UE nie zrobiła wrażenia na Radzie.
W marcu br. złożyłam poprawki do raportu w/s budżetu na 2013 rok, w których zwróciłam uwagę na tę instytucjonalną rozrzutność. Ku mojemu zaskoczeniu poprawki przyjęto znaczną większością. W ślad za nimi poszły kolejne, zdobywające coraz większe poparcie.  

Udało się też "okroić" budynek KAD o 7 500 m2.W międzyczasie powstała nieformalna grupa walcząca o jedną siedzibę, w której aktywnie działam. 23 października br. ostatecznie - odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. Nasze wspólne poprawki uzyskały przytłaczające poparcie i mandat do dalszych negocjacji z Radą. Nawet wyznaczyliśmy termin Radzie, by opracowała kalendarz adekwatnych zmian traktatowych. Ponad 500 posłów poparło szereg ważnych zapisów dotyczących przyszłych wydatków i oszczędności, jakie możemy uzyskać mając tylko jedną siedzibę. Szacuje się, że do 20 % budżetu PE można byłoby wydać na inne cele, np. na niedofinansowany program Erasmus.


Tak jak jestem entuzjastką samej integracji, tak nie mogę zrozumieć uporu rządów, mających pełne usta oszczędności i cięć, a zmuszających tysiące urzędników ( także z Komisji Europejskiej i Rady) do kosztownych i bezsensownych wędrówek.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg

22 października 2012

Wkrótce referenda w sprawie marihuany w USA

W listopadzie br. w stanach: Waszyngton, Oregon i Kolorado odbędą się referenda, w których obywatele wypowiedzą się na temat legalizacji marihuany. Sondaże przeprowadzane we wszystkich stanach pokazują, że ponad połowa dorosłych Amerykanów opowiada się za zmianą restrykcyjnego prawa w kwestii konopi.

Ocenia się, że w USA może być od 20 do 30 milionów użytkowników marihuany. Nagminnie nieprzestrzegane prawo, to złe prawo. Okazuje się, że prohibicja marihuany (używki mniej szkodliwej niż alkohol) przyczynia się jedynie zamykania ludzi w więzieniach, kosztów ponoszonych przez społeczeństwo i wzbogacania mafiosów. Prohibicja nie powstrzymuje jednak obywateli od palenia...


Mieszkańcy Kolorado już w przyszłym miesiącu wypowiedzą się na temat możliwości wprowadzenia poprawki ( Amendment 64 The Regulate Marijuana Like Alcohol Act 2012), na mocy której marihuana byłaby traktowana jak  alkohol. Jej sprzedaż byłaby objęta akcyzą, produkcją mogliby zajmować się jedynie zarejestrowani producenci, wprowadzony byłby też zakaz jej sprzedaży nieletnim poniżej 21 roku życia.


Nie ma jeszcze propozycji jak "trawka" zostanie opodatkowana, jak zostanie rozwiązana kwestia hodowli na własny użytek i jak po legalizacji zachowywać się będą nowo powstali producenci komercyjnej marihuany. Spekuluje się, że lobbowaliby za wprowadzeniem drakońskich kar za hodowanie bez licencji, np. jednego krzaka konopi w domu. Wielu Amerykanów uważa, że lepszym rozwiązaniem byłaby tylko dekryminalizacja używki, pozwalająca na uniknięcie niechcianych efektów w postaci powstania grup lobbystów podobnych do koncernów tytoniowych i alkoholowych.  


Sprawa może też "umrzeć" jeśli w nadchodzących wyborach wygra Mitt Romney – zwolennik polityki "zero-tolerancji", tym bardziej, że głośno mówi się o jego powiązaniach ze sprywatyzowanym systemem penitencjarnym w Stanach Zjednoczonych...

Na więzieniach dobrze się zarabia.

Z pozdrowieniami z Brukseli

Lidia Geringer de Oedenberg

Więcej :

http://abcnews.go.com/blogs/politics/2012/06/marijuana-legalizers-turn-to-colorado-washington-in-2012

http://www.gallup.com/poll/150149/record-high-americans-favor-legalizing-marijuana.aspx
http://www.gallup.com/poll/150149/record-high-americans-favor-legalizing-marijuana.aspx

http://hightimes.com/news/mike_hughes/7152
http://hightimes.com/news/mike_hughes/7152

http://www.regulatemarijuana.org/s/regulate-marijuana-alcohol-act-2012


http://www.rollingstone.com/politics/blogs/national-affairs/pot-legalization-is-coming-20120726

17 października 2012

Unijna zapomoga dla brytyjskich arystokratów

Największym indywidualnym brytyjskim beneficjentem unijnych dopłat w 2011r. był Sir Richard Sutton, któremu zostało wypłacone 1.7 mln funtów za Settled - 6.500 akrową nieruchomość. Ubiegły rok był również lukratywny dla panującej rodziny Windsorów. Królowa otrzymała od UE 730.628 £, Książę Karol odnotował na koncie 127.868 £.

Wspólna Polityka Rolna (WPR) Unii Europejskiej jest "pomocowym programem dla brytyjskich arystokratów" - jak twierdzi News Statesman*. Przeciętne brytyjskie gospodarstwo domowe łoży na rzecz unijnej WPR - 245 funtów rocznie, z których większość trafia do kieszeni najbogatszych brytyjskich właścicieli ziemskich. Program WPR stworzony oryginalnie z myślą o wspieraniu małych gospodarstw rolnych oraz zmniejszaniu uzależnienia Europy od importu żywności, stanowiący ponad 40% (55mld euro) całego budżetu UE, stał się funduszem pomocowym ... dla eurosceptycznej arystokracji.

Unijne dopłaty "wyznacza" powierzchnia terenu, a nie sytuacja materialna ubiegającego się o dotację, są zatem paradoksalnym instrumentem działającym na zasadzie - im więcej masz tym więcej dostajesz. Europejska definicja rolnika nie wymaga od niego prowadzenia produkcji żywności czy produktów rolnych, adresaci dofinansowania płaceni są w rzeczywistości tylko za to, że posiadają ziemię, nawet gdy jej nie uprawiają.

The New Statesman uzyskał zgodnie z unijną polityką transparentności dane od brytyjskiego Departamentu ds. Środowiska, Żywności i Spraw Wsi - za ubiegły rok - o największych dotacjach “obszarniczych”, na które złożyły się de facto miliony europodatników.
Największym indywidualnym brytyjskim beneficjentem w 2011r. był Sir Richard Sutton, któremu zostało wypłacone 1.7 mln funtów za Settled - 6.500 akrową nieruchomość. Dalej plasuje się Książę Westminster, multimiliarder, który otrzymał 748.716£ z tytułu posiadania farm w Grosvenor. Nastepni są: Hrabia Plymouth z 675,085£, Książę Buccleuch z 260.273£, Książę Devonshire z 251.729£ i Książę Athollu z 231.188£.

Ubiegły rok był również lukratywny dla panującej rodziny Windsorów. Królowa otrzymała od UE 730.628 £, Książę Karol odnotował na koncie 127.868 £. Dotację z Unii w wysokości 273.905£ otrzymał także Książę ... Arabii Saudyjskiej Bandar bin Sultan – posiadjący 2.000 ha w Glympton w hrabstwie Oxfordhire.

Biorąc pod uwagę obecne kryzysowe cięcia w wielu państwach członkowskich UE, powyższe dotacje są przez społeczeństwo odbierane jako socjalizm dla bogatych i kapitalizm dla biednych. W okresie wyrzeczeń i oszczędności taki stan korporacyjnego dobrobytu nie może trwać, Parlament Europejski postanowił zatem zreformować WPR, ograniczając w państwach członkowskich płatności bezpośrednie do 300.000 euro, przeznaczonych wyłącznie dla aktywnych rolników. Zmiany mają szansę wejść w życie już w 2014 roku. Unia jednak nadal będzie świadczyć pomoc dla właścicieli gruntów, którzy czerpią do 5% swojego rocznego dochodu z działalności rolniczej (szczególnie cenne dla nieuprawiających ziemi), co w rezultacie i tak pozwoli największym gospodarstwom brytyjskim korzystać z eurodotacji.

Brytyjska Partia Konserwatywna, która z reguły nie szczędzi krytyki wobec brukselskich biurokratów, ze względu na swoje sillne powiązania z grupą obszarników ziemskich, w ogóle nie zabiera głosu w sprawie tych paradoksów wynikających z WPR.

Obecna sytuacja oburza jednak Brytyjczyków. W ich powszechnym odczuciu arystokraci … hamują rozwój kraju, bowiem tylko 6% jego terytorium jest do dyspozycji zwykłych obywateli. Reszta należy do arystokracji, która posiada grunty, nie płaci od nich żadnych podatków w kraju, zatem nie ma też potrzeby ich uprawiania do uzyskania przychodów czy wystawiania ich na sprzedaż, a dodatkowo w bonusie otrzymuje dopłaty rolne z Unii Europejskiej.

Królestwo Wielkiej Brytanii liczy 60 mln akrów, z czego 42 mln to ziemie rolne, 12 mln stanowi obszar środowiska naturalnego (lasy, rzeki, góry) będący w posiadaniu instytucji narodowych i tylko 6 mln akrów to działki o charakterze urbanistycznym, gęsto zaludnione, na których stoją domy, fabryki i biura.

69% brytyjskich ziem jest w posiadaniu mniej niż 1% populacji. 90% ludności mieszka na zaledwie na 5% terytorium. Ta koncentracja jest jedną z podstawowych przyczyn kryzysu na brytyjskim rynku mieszkaniowym. Brak terenów pod budowę z kolei winduje ceny nieruchomości. Brytyjskie mieszkania są najdroższe UE i …. najmniejsze** wśród krajów rozwiniętych.

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego 
Lidia Geringer de Oedenberg 

*http://www.newstatesman.com/politics/politics/2012/09/aid-aristocrats

**Przeciętna powierzchnia nowobudowanych jednorodzinnych obiektów mieszkalnych:

USA - 214 m2 
Australia - 206 m2 
Dania - 137 m2 
Francja -113 m2 
Hiszpania - 97m2 
Irlandia - 88 m2 
Wielka Brytania - 76m2

16 października 2012

Flandria skręca ostro w prawo

Nacjonalistom z Nowego Sojuszu Flamandzkiego NV-A udało się zamienić lokalne wybory w rodzaj referendum przeciwko federalnemu rządowi Belgii.

14 października br. NV-A odniósł spektakularne zwycięstwo zdobywając ok. 30% głosów. To praktycznie daje tej partii pierwszeństwo na scenie politycznej we Flandrii i w przyszłości szansę na jej uniezależnienie się od Belgii. Najbardziej symboliczne zwycięstwo odnieśli w Antwerpii (drugim co do wielkości mieście w Belgii), która od dziesięcioleci była w rękach socjalistów. W innych flamandzkich miastach jak Ghent, Hasselt i Ostenda lewica nadal utrzymała swoją pozycję.

Nacjonaliści zyskali najwięcej osłabiając inną extremę prawicową - partię Vlaams Belang, która straciła średnio ok. 2/3 poparcia.

W wyborach, które odbyły się w 589 gminach i 10 prowincjach uwagę mediów skupiał przede wszystkim lider flamandzkich nacjonalistów Bart De Wever ( i przyszły burmistrz Antwerpii), który zapowiedział, że po zdobyciu tego ważnego "przyczółka" będzie przygotować frontalny "atak na federację" za półtora roku, kiedy to odbędą się następne wybory do parlamentów regionalnych i federalnego, połączone z wyborami do Parlamentu Europejskiego (w maju lub czerwcu 2014).

De Wever chce uniezależnienia się bogatszej Flandrii, od biedniejszej francuskojęzycznej Walonii. W kampanii wyłaniającej radnych do gmin - atakował więc przede wszystkim rząd federalny, na czele, którego stoi socjalista z Walonii Elio Di Rupo, zwolennik utrzymania jedności Belgii. Lider N-VA wcześniej znacznie przyczynił się do pobicia przez Belgię rekordu świata w "nieposiadaniu rządu" - wielokrotnie odrzucając propozycje różnych kompromisów, w efekcie czego dopiero po 541 dniach po wyborach ustanowiono nowy gabinet.

Na listach wyborczych do rad gmin było też łącznie w Belgii ok. dwudziestu Polaków, których zmobilizowały tutejsze partie polityczne dostrzegające potencjał w licznej, ponad 100 tys. grupie naszych rodaków mieszkających w Belgii. Przeliczyli się. Polacy w ogóle niechętnie chodzą na wybory, nawet we własnej ojczyźnie, w Belgii dodatkowo odstraszała - w moim przekonaniu - rejestracja, po której udział w wyborach staje się obowiązkowy, a absencja karana jest mandatami.

Wszystkie polskie kandydatury przepadły.

Z pozdrowieniami z Brukseli
Lidia Geringer de Oedenberg

11 października 2012

Bez reklam w TV i billboardów - kampania wyborcza w Belgii

W niedzielę 14 października 2012 r. odbędą się w Belgii wybory samorządowe na szczeblu gminnym. Tutejsze prawo zabrania płatnych reklam wyborczych w radiu, telewizji i na billboardach. Materiały wyborcze nie mogą znajdować się na żadnych komercyjnych miejscach reklamowych. Plakaty wyborcze mogą być wywieszane na specjalnie instalowanych w czasie kampanii tablicach, o ile zgodzą się na to radni...


Rozmiary wyborczych reklam reguluje regionalne prawo urbanistyczne. Wszelkie afisze większe niż 1m2 wymagają specjalnego pozwolenia. Partie polityczne oraz kandydaci nie mogą przekazywać żadnych dotacji pieniężnych podczas oficjalnego 3 miesięcznego okresu kampanii. By uniknąć nielegalnego rozwieszania plakatów np. nocą, afisze można wywieszać tylko w ściśle określonych godzinach. Na prowizorycznych tablicach plakaty zwykle są chronione siatkami, co zabezpiecza je przed zdzieraniem przez konkurentów, (ale już nie przed pryskaniem sprayem).

Finansowanie partii oraz wydatków na kampanie wyborcze reguluje w Belgii ustawa z 4 lipca 1989 r.  Jej przyjęcie poprzedziła spektakularna seria politycznych skandali z udziałem korporacyjnych darowizn. Nowa ustawa wprowadziła zasady finansowania partii politycznych z budżetu państwa, w oparciu o wyniki uzyskane w poprzednich wyborach. Dodatkowe finansowanie partii politycznych jest możliwe na poziomie regionów, o ile parlamenty regionalne tak zadecydują, zabrania się jednak korporacyjnych darowizn i ściśle ogranicza darowizny od osób fizycznych. Budżety partii zasilają ponadto tylko składki członkowskie. 
Ustawa z 1989 r. ustala również limity wydatków kampanii wyborczych, zarówno partii politycznych jak i kandydatów indywidualnych: 1mln euro dla każdej partii, pułapy dla kandydatów indywidualnych uzależnione są od ich pozycji na liście, lub populacji okręgu wyborczego (w zależności od rodzaju wyborów). Darowizny od osób fizycznych mogą wynosić max. 500 euro rocznie na rzecz jednej określonej partii i ogółem 2.000 euro - na rzecz różnych patii politycznych w skali roku. Partie polityczne i kandydaci muszą składać oświadczenia o wszystkich wydatkach poniesionych na cele kampanii wyborczej w trakcie oficjalnego okresu trwania kampanii, który rozpoczyna się na trzy miesiące przed dniem wyborów.
 

Mimo jasnego prawa, obecność plakatów wyborczych ciągle wzbudza kontrowersje, podobnie jak ich wielkość oraz lokalizacja. W wielu gminach, walka wyborcza rozgrywa się właśnie o plakaty, tym bardziej, że część z nich w tym roku odmówiła instalacji oficjalnych tablic na plakaty wyborcze (Namur, Braine l'Alleud, Antwerpia). Ich decyzje jednak zaskarżono, w efekcie, czego Rada Państwa uznała takie działanie za niedemokratyczne. Tablice wróciły, teraz ich lokalizacja jest częścią walki wyborczej. 

Prawdziwa kampania odbywa się na cyklicznych spotkaniach wyborczych, podczas debat telewizyjnych i w Internecie, w szczególności na stronach internetowych partii politycznych czy blogach.

Wybory w Belgii są obowiązkowe. Mówi o tym Artykuł 62 Konstytucji. Za ich zlekceważenie płaci się kary od 25 do 50 € a nawet 125 €  - gdy delikwent po raz kolejny odpuszcza sobie obowiązek wyborczy. Jeżeli wyborca nie pojawi się 4 razy w ciągu 15 lat to zostaje usunięty z listy uprawnionych do głosowania na 10 lat. Ponadto, w tym czasie nie będzie miał prawa do awansu, jeśli jest pracownikiem instytucji publicznej.
Ponad 90% Belgów chodzi na wybory.

W brukselskiej dzielnicy, w której mieszkam - Ixelles - walka przed zbliżającymi się wyborami osiągnęła punkt kulminacyjny. Zaczęło się od lokatorki, której wypowiedziano umowę najmu, po tym jak właścicielowi kamienicy, w której mieszkała, nie spodobało się, iż  wywiesiła na balkonie baner jednego z kandydatów. Konflikt rozszerzył się o walkę “na witryny małych sklepów”, gdzie sprzedawcy zmuszani są przez niektórych kandydatów, do usuwania plakatów ich konkurentów...

Ponieważ wszyscy obywatele UE w krajach, które zamieszkują, a których nie są obywatelami mają bierne i czynne prawo wyborcze na szczeblu lokalnym i do Parlamentu Europejskiego, wśród tegorocznych kandydatów w wyborach lokalnych do belgijskich rad gmin są także nasi rodacy*, same panie:

1. Magdalena Sikorowska, Saint-Gilles (Lista Burmistrza)
2. Danuta Żędzian, Saint-Gilles ( Ruch Reformatorski)
3. Beata Kocon, Ixelles (Partia Społeczno-Chrześcijańska)
4. Ewa Chrypankowska, Ganshoren (Lista Burmistrza )
5. Dorota Dobrzyńska, Bruxelles ( Ruch Reformatorski)
6. Renata Bednarz, Saint-Gilles (Ruch Reformatorski)
7. Jolanta Bogdańska Ixelles (Lista Burmistrza)

Trzymam kciuki za polskie radne w Belgii.

Z pozdrowieniami z Brukseli
Lidia Geringer de Oedenberg


*http://www.emstacja.eu/pl/polonijne/108-ogolne/565-polskie-kandydatki-i-kandydaci-na-belgijskich-listach-wyborczych

2 października 2012

Niekomercyjne udostępnianie plików jest legalne

Przynajmniej w Portugalii. Zdaniem tamtejszego wymiaru sprawiedliwości dzielenie się plikami wpisuje się w powszechne prawo do edukacji, sprzyja uczestnictwu w kulturze i swobodzie ekspresji.

Po kampanii mającej uświadomić społeczeństwu szkodliwe skutki nielegalnego udostępniania plików w Internecie do portugalskiej prokuratury wpłynęło 2000 wniosków złożonych przez członków antypirackiej organizacji ACAPOR o wszczęcie postępowania przeciwko użytkownikom udostępniającym za pomocą programów P2P utwory muzyczne czy filmy. Wnioski nie zawierały jednak danych personalnych internautów, a jedynie adresy IP komputerów, z których pliki były wysyłane. Portugalski prokurator generalny kilka dni temu oświadczył, że sprawa nie może trafić do sądu, ponieważ numer IP to za mało by takie oskarżenie złożyć*.

Co ciekawsze, podkreślił, że dzielenie się plikami w celach nie służących zarobkowi jest legalne, uzasadniając to powszechnym prawem obywateli dostępu do edukacji, uczestnictwa w kulturze i swobody ekspresji.

Co zatem wolno użytkownikowi po przeczytaniu tekstu “wszelkie prawa zastrzeżone, kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie bez zgody autora zabronione”?
Polska Izba Książki zaproponowała ostatnio, by na jednej z pierwszych stron każdej publikacji dokładnie wyjaśniać czytelnikom, co jest dozwolone przez prawo autorskie i zamieszczać np taka informację:
„Możesz mnie pożyczyć koledze i rodzinie. Możesz mnie zeskanować, możesz skerować, ale nie jestem przeznaczona do masowej dystrybucji. Pisało, ilustrowało i wydawało mnie sporo ludzi – oni także muszą z czegoś żyć!”


Pomysł spodobał się także polskim prawnikom, którzy na co dzień zajmują się zagadnieniem praw autorskich**:
„Od bardzo wielu lat, nie tylko na polskim, ale i zagranicznym rynku istnieje tendencja do czynienia różnego rodzaju zastrzeżeń i ostrzeżeń odnośnie możliwego wykorzystania książek lub wydawnictw płytowych przez osobę, która je nabyła. Służą one, oczywiście w pewnym sensie, jako narzędzie prewencyjne, zapobiegające naruszeniom praw, czyli po prostu tzw. piractwu. Z drugiej jednak strony, taka polityka zakazowa, jeśli chodzi o rozpowszechnione utwory, wprowadza w błąd. Nie jest bowiem prawdą, że osobie, która zakupi książkę lub płytę, wolno ją tylko czytać lub, co najwyżej, odstawić na półkę i podziwiać ją w swoich zbiorach”.

Polskie prawo pozwala na kserowanie książek czy kopiowanie płyt. Ba, pozwala nawet na udostępnianie skopiowanych treści – o ile udostępniamy je rodzinie czy znajomym i nie czerpiemy z tego materialnych korzyści. Doszło jednak do sytuacji, w której wydawcy, by zapobiec piractwu nie mówią całej prawdy w kwestii możliwości wykorzystywania książek bądź płyt. Zaproponowany przez Polską Izbę Książki pomysł mógłby odkłamać wiele istniejących mitów na temat piractwa.

Podczas gdy właściciele praw autorskich bronią bardzo restrykcyjnych przepisów, z drugiej strony istnieje grupa ludzi walczących za liberalizacją prawa, które według nich już nie przystaje do obecnej rzeczywistości. Do tych drugich należy coraz prężniej działająca i  popularna Partia Piratów***.  Jednakże, nie dawno byliśmy świadkami dość paradoksalnej historii, której główną bohaterką stała się znana niemiecka bloggerka z Partii Piratów - Julia Schramm****. Jej publikacja Click Me: Confessions of an Internet exhibitionist, wydana przez Random House, należący do molocha z branży – Verlagsgruppe, została właśnie „spiracona”. Schramm otrzymawszy zaliczkę za książkę w postaci 100 tys. euro, musiała zrzec się na kilka lat praw do niej na rzecz wydawcy. Gdy pirackie kopie publikacji autorki - piratki ukazały się w Internecie Random House szybko poczynił kroki, by je z sieci usunąć...
Widać, że gdy w grę wchodzą pieniądze nawet ci, którzy najgłośniej wypowiadają się na temat wolności w sieci i dostępu do informacji - popierają prawo, wcześniej przez nich określane jako „obrzydliwe” i wydawców porównywanych do „mafii, handlującej treścią.”

Trzymając się jednak litery prawa autorskiego, w czasach, kiedy je tworzono udostępnianie kopii rodzinie czy znajomym (bez czerpania z tego materialnych korzyści) wyglądało inaczej niż dziś. Nie mając definicji, kto jest znajomym możemy myśleć, że jest nim np. każdy kto kliknie "like" na  FB, a może cała społeczność w sieci?
 

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg


* http://torrentfreak.com/file-sharing-for-personal-use-declared-legal-in-portugal-120927/  ).
**http://www.granice.pl/kultura,polska-izba-ksiazki--kserowanie-ksiazek-jest-legalne,4866
*** http://partiapiratow.org.pl/wiki/index.php?title=Program4
****https://torrentfreak.com/fail-prominent-pirate-party-politician-polices-book-pirates-120918/

1 października 2012

eCall ratuje życie

Od 2015 r. w momencie wykrycia przez czujniki zainstalowane w samochodzie anomalii znamionujących poważny wypadek specjalne urządzenie poprzez sieć komórkową automatycznie przekaże służbom ratowniczym w UE (na numer alarmowy 112) informację o lokalizacji pojazdu.

System będzie mógł być również uruchomiony ręcznie przez naciśnięcie przycisku we wnętrzu auta. Opcja zapewni natychmiastową interwencję służb ratowniczych w najkrótszym możliwym czasie. 

Jak wynika z przeprowadzonych badań, poszkodowani lub świadkowie wypadków zwykle z pewnym opóźnieniem dzwonią na numer ratunkowy. Czas dotarcia na miejsce wypadku często decyduje o życiu.


Szacuje się, że dzięki eCall czas dotarcia służb ratowniczych na miejsce zdarzenia skróci się o 40 % w obszarach zabudowanych i nawet o połowę w pozamiejskich. To oznacza w UE nawet rocznie o kilkaset ofiar śmiertelnych mniej oraz zmniejszenie skali obrażeń i urazów psychicznych w przypadku rannych idące w dziesiątki tysięcy przypadków.

System eCall powinien osiągnąć do 2015 r. pełną funkcjonalność we wszystkich państwach Unii Europejskiej a także w Norwegii, Szwajcarii i Islandii. Komisja Europejska wydała 8 września 2011 r. zalecenie wzywające wszystkie państwa członkowskie do dopilnowania, by operatorzy telefonii komórkowej zmodyfikowali i usprawnili działanie sieci w takim stopniu, by system eCall mógł osiągnąć maksymalną sprawność w całej UE (dla celów przekazywania zgłoszeń alarmowych przez zainstalowane w pojazdach systemów pokładowych, bazujących na numerze 112 ).
 

Zainstalowanie eCall w samochodzie będzie oznaczać dodatkowy koszt ok. 100 euro. Aby chronić prywatność, system w momencie bezczynności nie będzie nawiązywać żadnych połączeń, które mogłoby umożliwiać np. śledzenie pozycji samochodu - uaktywnia się dopiero w momencie wypadku.

Projekt eCall cieszy się wielkim wsparciem Europejczyków: 2006 r. sondaż Eurobarometru pokazał, że ponad 70% obywateli UE chce mieć eCall w swoim samochodzie. Badania pokazują, że nowy system może zmniejszyć od 4-15% śmiertelnych ofiar wypadków drogowych, co oznacza ocalenie nawet 2500 osób rocznie.

Przymusowe wdrożenie eCall ma nastąpić do 2015 r., wtedy wszystkie nowe samochody będą już musiały być wyposażone w nową usługę. Prace na nową regulacją unijną trwają.
W Polsce „Koncepcja systemu 112” została jako dokument przyjęta już przez Radę Ministrów 16 października 2007 r. , zakładając integrację krajowego „112” z eCall oraz automatyczną reakcją na zgłoszenie zgodne z wcześniej opracowanymi procedurami.

Krajowy system powiadamiania ratunkowego będzie korzystał z systemu E112, czyli z platformy lokalizacyjnej zarządzanej przez Urząd Komunikacji Elektronicznej. Będzie wykonywał bezpłatne połączenia ratunkowe, przekazując informacje lokalizacyjne oraz odpowiednio przekierowując połączenia. W naszym systemie przewidziano także powołanie Centrum Nadzoru i Monitoringu Technicznego (CNiMT) oraz Centrum Szkoleniowego (CSz).

Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg